W schyłkowym okresie funkcjonowania Związku Radzieckiego pod Archangielskiem doszło do poważnej awarii radzieckiego atomowego okrętu podwodnego wyposażonego w kilkanaście rakiet nuklearnych. Oburzone władze Archangielska zaprotestowały przeciwko niepoinformowaniu ich o tym wypadku. Jeden z sowieckich admirałów miał im odpisać: "A czy wy zawiadamiacie mnie, kiedy zepsuje się wam żelazko?" Jedenaście lat później - już w "demokratycznej" Rosji - jedno z takich "żelazek" odmówiło posłuszeństwa. Ten "wadliwy sprzęt AGD" nazywał się "Kursk"...
"Chcemy wiedzieć, kto jest winien. Nie jesteśmy żądni krwi. Ale osoba winna tragedii powinna zostać ukarana" - powtarzają rodziny marynarzy z "Kurska".
Tymczasem od lat rosyjskie władze robią wszystko, by sprawę uznać za zamkniętą. Opinii publicznej musi zatem wystarczyć oficjalne stanowisko w sprawie tragedii zaprezentowane w 2002 roku przez rosyjskiego prokuratora generalnego Władimira Ustinowa: "Powodem zatonięcia rosyjskiego okrętu podwodnego "Kursk" był samoistny wybuch torpedy, spowodowany wyciekiem dwutlenku wodoru. Nikt nie ponosi za to odpowiedzialności"...
Taktyka strusia
Do tragedii doszło niemal równo pięć lat temu - w sobotę 12 sierpnia 2000 roku, około 100 mil od bazy w Murmańsku, podczas największych letnich manewrów Floty Północnej. Okręt w momencie katastrofy nie przenosił na szczęście głowic jądrowych.
Świat dowiedział się o tragedii dopiero dwa dni później - w poniedziałek. Dlaczego tak późno? Wystarczy przypomnieć sobie sprawę radioaktywnego wycieku w Czarnobylu, by pojąć, że taka tchórzliwa strategia wpisana jest na stałe w sowiecko-postkomunistyczną filozofię działania w sytuacjach kryzysowych.
O tyle to niezrozumiałe, że utrzymanie katastrofy okrętu w tajemnicy było od początku skazane na niepowodzenie, tym bardziej, że amerykańskie i norweskie stacje sejsmologiczne zarejestrowały gwałtowne wybuchy w tej części Morza Barentsa, w której znajdował się rosyjski okręt.
Przez kilka dni wojskowi zapewniali, że nie potrzebują żadnej pomocy z zewnątrz, a rosyjski sprzęt ratunkowy odpowiada najnowszym światowym standardom. W rzeczywistości jednak nie spełniał on technicznych wymogów, umożliwiających dotarcie do uwięzionych marynarzy. W końcu zdecydowano się na skorzystanie z zachodniej pomocy, jednak decyzję w tej sprawie podjęto dopiero we… wtorek.
Wszystko wskazuje też na to, że zwłoka ta kosztowała życie kilkudziesięciu marynarzy, którzy przeżyli eksplozje.
Cyrk kłamców
Przez cały czas trwania akcji ratunkowej rosyjscy politycy i wojskowi dosłownie prześcigali się w oszukiwaniu własnego społeczeństwa i robieniu złudnych nadziei zrozpaczonym rodzinom marynarzy z "Kurska".
Po ujawnieniu katastrofy rosyjska marynarka ogłosiła, że okręt uległ "awarii technicznej", a załoga w kontrolowany sposób osadziła jednostkę na dnie. Opinii publicznej przekazano także informację o nawiązaniu kontaktu z uwięzionymi. Tymczasem w rzeczywistości dwie potężne eksplozje, które rozsadziły "Kursk", spowodowały, że okręt błyskawicznie osiadł na dnie, a większość załogi zginęła w ciągu kilku minut od wybuchów.
W poniedziałek rzecznik marynarki przekazał kolejną złudną i nieprawdziwą informację: uwięziona załoga miała poinformować, że wszyscy żyją.
Szczyty perfidii pobił jednak chyba dowódca rosyjskiej Marynarki Wojennej, admirał Władimir Kurojedow, który "na uśmiechu" powiedział dziennikarzom: "Szanse szczęśliwego zakończenia całej sprawy są bardzo wysokie"...
Wtórował mu rosyjski wicepremier Ilja Klebanow, z twarzy którego nie znikał przyklejony uśmiech zawodowego łgarza. Ten z kolei informował kłamliwie, że do okrętu podłączono agregaty prądotwórcze oraz że do jego wnętrza tłoczone jest powietrze.
Sam przywódca Putin zabrał głos dopiero w piątek - rosyjski batiuszka cały tydzień spędzał na urlopie i w nosie miał tragedię swoich obywateli. Tydzień po wypadku Władimir Władimirowicz raczył w końcu oświadczyć, że od pierwszych dni akcji ratunkowej szanse uratowania kogokolwiek żywego były minimalne.
Dzień później, po raz pierwszy w oficjalnym komunikacie, poinformowano, że okręt został bardzo poważnie uszkodzony, a większość załogi zginęła w chwili wybuchu. Rosjanie przyznali także, iż prawie na pewno nie ma już na "Kursku" żadnych żywych osób.
Tymczasem wbrew zapewnieniom władz okazało się, że grupie marynarzy udało się jednak przeżyć wybuch. Próbowali oni wydostać się z żelaznej pułapki, jednak bez pomocy z zewnątrz nie udało się to nikomu.
Pewien niewielki obraz tego, co działo się w zatopionym okręcie wyłania się z lektury dzienników, które ekipa ratownicza znalazła przy ciele kapitana Dmitrija Kalesnikowa. Oficer, któremu udało się wraz z dwudziestoma dwoma innymi marynarzami przeżyć i przedostać do niezalanej części okrętu, pisał: "15.45. Za ciemno tu, żeby pisać, ale spróbuję po omacku. Nie ma już raczej szans. Jakieś 10-20 procent. Miejmy nadzieję, że chociaż ktoś to przeczyta. Oto listy obsady przedziałów, które znajdują się w dziewiątym i będą próbowali wyjść. Pozdrowienia dla wszystkich, nie wolno rozpaczać"...
Znów ci imperialiści
W pierwszych komunikatach usiłujących wyjaśnić przyczynę tragedii "Kurska" przewijał się motyw "obcej jednostki" - prawdopodobnie łodzi brytyjskiej - z którą miał się jakoby zderzyć rosyjski atomowiec. Jednak Brytyjczycy zaprzeczyli temu stanowczo, twierdząc, iż żaden ich okręt nie przebywał w owym czasie na tamtym obszarze.
Idąc dalej tym tropem, Rosjanie sformułowali kolejną fantastyczną hipotezę, zgodnie z którą ich jednostka miała zostać storpedowana przez Amerykanów. Na potwierdzenie tej teorii powoływano się na informację o uszkodzonym okręcie amerykańskim, który kilka dni po katastrofie "Kurska" miał wpłynąć do jednej z norweskich stoczni.
Można przy tym odnieść wrażenie, że rosyjscy wojskowi są nadal święcie przekonani, iż cały imperialistyczny świat nie robi niczego innego, jak tylko dybie na rosyjskie jednostki wojskowe, a już zwłaszcza na te, które przenoszą śmiercionośne głowice jądrowe.
I aż dziwne, że przy takim podejściu oficjalna rządowa komisja uznała, że tragedia "Kurska" była jednak wypadkiem.
Na tym jednak nie koniec fantastycznych teorii. Jedna z nich głosi, że na dnie morza razem z "Kurskiem" spoczywa jakaś nowa rosyjska wunderwaffe.
Do tej pory wydobyto bowiem jedynie środkową i rufową część łodzi. Dziób okrętu - czyli miejsce, gdzie doszło do obu eksplozji - pozostaje cały czas pod wodą.
Tymczasem logiczne wydaje się, że gdyby tylko na pokładzie okrętu znajdowała się owa cudowna broń, to Rosjanie z pewnością wydobyliby ją w pierwszej kolejności...
Pozostaje tylko jedno małe "ale". Większa część raportu komisji prowadzącej śledztwo w sprawie "Kurska" została bezterminowo utajniona...