Logo Przewdonik Katolicki

Odpowiedź dyktatora

Jacek Borkowicz
Rosyjski okręt podwodny Kazań wpływa do portu w Hawanie, 12 czerwca | fot. Arial Ley/Associated Press/East News

Rosja pręży muskuły tuż obok morskich granic USA. Jednak wszyscy widzą, że rysujące się pod tielniaszką mięśnie wskazują raczej na chroniczne niedożywienie sołdata.

Szóstego czerwca władze Kuby podały, że przyjmą z „przyjacielską wizytą” eskadrę rosyjskich okrętów wojennych, które właśnie wyruszyły z europejskich akwenów w kierunku Hawany. To nie pierwsza taka wizyta w ostatnich latach, bowiem już w 2019 r. do kubańskiej stolicy przybył lotniskowiec „Admirał Gorszkow”. Sensację natomiast wywołała zapowiedź, iż w składzie wizytującej flotylli znajduje się okręt podwodny „Kazań”. To nowoczesna jednostka, wyprodukowana tuż przed atakiem na Kijów, a co najważniejsze – wyposażona w wyrzutnie pocisków z ładunkiem jądrowym.
Spójrzmy na mapę: Hawana leży trochę ponad 300 km od Miami na Florydzie. To mniej więcej tyle, ile z Poznania do Warszawy – z tą oczywistą różnicą, że oba karaibskie miasta rozdziela morska cieśnina wiodąca z Atlantyku do Zatoki Meksykańskiej. Natomiast do pierwszych wysp Stanów Zjednoczonych, na których znajdują się ważne instalacje militarne, jest z kubańskiej stolicy zaledwie 160 km – a to już jest rząd odległości trasy Poznań-Kutno. Gdyby Rosjanie mieli poważne zamiary militarne, oznaczałoby to dla Waszyngtonu nawet więcej niż czerwone światło ostrzegawcze. Granica polsko-białoruska to dla amerykanów odległe peryferie NATO, coś w rodzaju brytyjskiego Muru Antoniusza dla starożytnych Rzymian. Jednak obecność rosyjskiej jednostki z bronią atomową tuż pod bokiem państwa, które stanowi filar Paktu Północnoatlantyckiego, w teorii wyglądać powinna na rękawicę rzuconą przez Moskwę jej śmiertelnemu wrogowi. Tak właśnie było w 1962 r., o czym niżej. Jednak teraz Amerykanie zareagowali powściągliwie. I mają słuszność.

Więcej straszenia niż zagrożenia
Rosjanie uspokajali światową opinię zapewnieniem, że na „Kazaniu” nie ma jądrowych pocisków. To fakt potwierdzony przez amerykański wywiad satelitarny. Wizyta rosyjskiego okrętu podwodnego ma zatem charakter prestiżowy i raczej symboliczny, więc z wojskowego punktu widzenia nie stanowi zagrożenia – ani dla wybrzeży Florydy, ani też dla miast położonych głębiej na terytorium USA.
Czy w takim razie zagrożeniem jest wyposażenie okrętów nawodnych, bo również te, razem z „Kazaniem”, dobiły do redy Hawany 12 czerwca? Przypłynęły tam trzy: fregata „Admirał Gorszkow” oraz dwie jednostki pomocnicze. Z punktu widzenia naszego pytania liczy się jedynie fregata. Ciekawa jest historia samej nazwy. Pierwszy ochrzczony tym mianem lotniskowiec wyprodukowano jeszcze w ostatnich latach istnienia ZSSR, w stoczni w Mikołajowie – ukraińskim mieście, spod którego, po bezskutecznych próbach jego zdobycia, wycofała się przed rokiem armia najeźdźcy. Rosja zdążyła sprzedać go już Indiom, gdzie pływa pod inną nazwą. Natomiast w obliczu ataku w 2022 r. Rosjanie zapowiedzieli wypuszczenie, pod nazwą „Admirał Gorszkow”, całkiem nowej serii fregat, wyposażonych w pociski hipersoniczne „Cyrkon” – groźne, gdyż bardzo trudne do wykrycia przez przeciwlotnicze radary. Teoretycznie taka rakieta mogłaby dolecieć chyba nawet w okolice Waszyngtonu, a właśnie fregata tego modelu stanęła przy hawańskim nabrzeżu. Jednak, jeśli wierzyć specjalistom, również to niebezpieczeństwo jest raczej możliwością teoretyczną niż praktycznym zagrożeniem. Fregaty „Admirał Gorszkow” mają względnie niewielkie rozmiary, a zatem nie są, na szczęście, przystosowane do przewożenia pocisków o największej mocy rażenia. Skądinąd na początku wojny 2022 r. Moskwa zapowiadała, że zwoduje 20 takich jednostek, potem zapowiedzianą liczbę zredukowała do dziesięciu. Jak dotąd udało się zbudować zaledwie trzy, a przecież minęło już kilka lat od rozpoczęcia projektu. Nie świadczy to najlepiej o „mocach przerobowych” rosyjskiej machiny wojny, przynajmniej tej prowadzonej na morzu. Muskuły, które pod tielniaszką (rosyjska koszulka marynarska) pręży propagandowy „obrońca wybrzeża”, jakoś nie budzą przerażenia – choć i lekceważyć ich też nie wypada.

Dwóch pokerzystów
62 lata temu, w październiku 1962 r., oba kraje przeżyły całkiem podobną przygodę. Wtedy jednak, przynajmniej w opinii współczesnych, świat stanął wobec realnej krawędzi totalnej wojny atomowej i uratowała go od tego tylko determinacja prezydenta USA. Tak brzmi legenda, chociaż historyczna prawda jest niewiele mniej efektowna.
W 1959 r. na Kubie, dotąd związanej sojuszem z USA i zależnej od wielkiego sąsiada, zwyciężyli rewolucjoniści Fidela Castro. Sam Castro początkowo marksistą nie był, jednak z czasem uzależnił się od „przyjaźni” ze Związkiem Sowieckim – jedynym mocarstwem, które, chociaż przez ocean, ale jednoznacznie rewolucyjną i nastawioną przeciw USA Kubę wspierało. Waszyngton nie chciał się z tym pogodzić, w dwa lata później wysyłając z Florydy antycastrowskich emigrantów. Desant w Zatoce Świń zakończył się klęską, wszelako Amerykanom udało się utrzymać bazę wojskową Guantanamo. Umowa dzierżawy, podpisana z rządem Kuby w 1903 r., dawno już wygasła, ale do dzisiaj obie strony traktują ten teren jako obszar zawieszenia broni.
Latem 1962 r. Raul Castro, rodzony brat Fidela (obecnie sędziwy staruszek), pojechał z „bratnią wizytą” do Moskwy i prawdopodobnie tam właśnie zapadła decyzja o zainstalowaniu na Kubie pocisków balistycznych z głowicami nuklearnymi. Rosyjscy specjaliści raźno przystąpili do pracy, ale o projekcie szybko dowiedział się prezydent John F. Kennedy, który zalecił morską kwarantannę kubańskiej wyspy. Mimo to rosyjskie okręty z groźnym ładunkiem wypłynęły na Atlantyk. Kennedy niezwłocznie zapowiedział, że nie dotrą one do Hawany. Przez prawie dwa tygodnie świat przeżywał wojnę nerwów, zanim 28 października 1962 r. pierwszy sekretarz Nikita Chruszczow, w ostatniej chwili, nakazał okrętom zawrócić. Polecił też swoim ekipom na Kubie, by pracowicie montowane wyrzutnie rozebrali.
Świat odetchnął z ulgą: nie będzie wojny! Ultimatum Kennedy’ego zostało przyjęte, USA i ZSRR jakoś się dogadały. W zamian za amerykańską obietnicę nieurządzania nowej inwazji na Kubę oraz wycofania z Turcji, członka NATO, rakiet „Jupiter”. Ten drugi warunek został skądinąd spełniony… na pół roku przed wybuchem kryzysu. Amerykanie tego wówczas szczęśliwie nie ujawnili, co pomogło Chruszczowowi wyjść z twarzą z kryzysu – oto zmusił USA do poważnych ustępstw.
Ale również Kennedy zagrał jak pokerzysta. Wiedział, że może sobie pozwolić na stanowczość, gdyż służby na czas poinformowały go, iż Sowieci na pewno ustąpią, gdyż nie są gotowi na zbrojną konfrontację. Amerykanom zdradził tę tajemnicę pułkownik wywiadu wojskowego Oleg Pieńkowski. Jego koledzy z GRU mu to zapamiętali. W rok później Pieńkowski zginął, wciśnięty żywcem do hutniczego pieca. Film z egzekucji szpiega pokazywano, w ramach szkolenia, adeptom wyższej szkoły KGB. Aby wiedzieli, że „stąd nie ma odwrotu”.
Pozytywnym efektem kryzysu 1962 r. stało się założenie „gorącej linii” telefonicznej, która odtąd, nawet w najgorszych latach zimnej wojny, łączyła biurka prezydenta w Białym Domu i pierwszego sekretarza na Kremlu.

Odpowiedź na policzek
„Północna ofensywa” Putina, rozpoczęta – a jakże! – 9 maja, czyli w rocznicę kapitulacji III Rzeszy, spaliła na panewce. Rosjanie zaatakowali na wschód od Charkowa, czyli na odcinku granicy, który po wypędzeniu stamtąd Rosjan przed dwoma laty był rejonem względnie stabilnym. W czerwcu na przygraniczne miasto Wołczańsk wypuszczono elitarną 83 brygadę powietrznodesantową. Wydawało się, że klęska Ukrainy na froncie jest już o krok. Tymczasem stało się zupełnie inaczej: klęskę poniosła napastnicza dywizja. Jej szpica, zamknięta w ukraińskim kotle, utknęła w wołczańskiej fabryce chemicznej. Co więcej, po dwóch tygodniach czerwcowej operacji spośród 40 tys. żołnierzy jedynie co czwarty pozostawał zdolnym do kontynuowania walki. I nie chodzi tu nawet o rannych i zabitych, lecz o ludzi odmawiających wykonywania rozkazów. To poważny kryzys moralny w rosyjskiej armii.
Co to ma wspólnego z Kubą? Ano to, że prawdopodobnie do sukcesów ukraińskich pod Charkowem walnie przyczyniły się – obok francuskich „bomb szybujących” – także pociski wyprodukowane w USA, które prezydent Joe Biden pozwolił wystrzeliwać, prewencyjnie, na terytorium Rosji. Na taki „policzek” Putin nie mógł nie odpowiedzieć. I odpowiedział – kubańską „wizytą przyjaźni”. Co za ulga!

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki