Sześćdziesiąt lat temu większość ludzi na świecie wierzyła w logiczny i postępowy bieg spraw. Pamięć o II wielkiej wojnie była jeszcze świeża, swoje robiła też świadomość, że dwaj czołowi gracze globalnej rywalizacji, Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki, posiadają broń nuklearną. Otwarty konflikt pomiędzy nimi skutkować będzie totalną atomową zagładą, której przecież nikt nie chce. Dlatego ludzkość nie ma innego sensownego wyjścia jak pokojowa koegzystencja. Nikt nie mówił jeszcze co prawda o „końcu historii”, ale wizja trwałego „zamrożenia” politycznej konfrontacji dwóch supermocarstw wydawała się realna, zaś model świata rozpiętego na biegunach Waszyngton-Moskwa jawił się jako perspektywa rozciągnięta na stulecie.
Dogonimy i przegonimy
Osoba pierwszego sekretarza sowieckiej kompartii pasowała do tych oczekiwań. Nikita Chruszczow, ślusarz z Donbasu, który w 1953 r., po śmierci Stalina, wyniesiony został na to najwyższe stanowisko, powszechnie odbierany był takim, jakim w naszej polskiej pamięci pozostał Władysław Gomułka. „Chłopek-roztropek” albo „miś” w oczach ludzi ze Wschodniej Europy, „dziadek” w potocznej opinii Amerykanów, budził uśmiechy przaśnymi manierami, jednak – w odróżnieniu od galerii wschodnich despotów z przeszłości – już nie wzbudzał przerażenia. I trzeba przyznać, że niejedno z realnych posunięć przywódcy ZSRR ten stereotyp potwierdzało. To przecież Chruszczow, w słynnym referacie „O kulcie jednostki”, potępił zbrodnie Stalina, otwierając tym samym nie tylko bramy łagrów, ale i nową, liberalniejszą epokę w dziejach sowieckiego imperium. To Chruszczow w znaczący sposób zmniejszył liczebność armii, uwalniając społeczeństwo od zmory permanentnego poboru. To wreszcie Chruszczow, chyba po raz pierwszy od czasów NEP (lata 20.), dał ludziom do zrozumienia, że minął już czas wyrzeczeń i teraz pozostaje im tylko zwiększać poziom dobrobytu.
Latem 1959 r., na otwarcie wystawy osiągnięć amerykańskiej techniki, prezentowanej w moskiewskim parku Sokolniki, przybył wiceprezydent Richard Nixon. Oprowadzany przezeń Chruszczow na widok każdego kolejnego wynalazku wpadał w irytację, którą usiłował pokryć rubasznością. Nie wytrzymał na ekspozycji kuchni, w której amerykańska gospodyni mogła korzystać z całej gamy zautomatyzowanych gadżetów. „My też to wszystko mamy. A za siedem lat Związek Radziecki przegoni Amerykę, pomachamy wam wtedy na pożegnanie” – tu sowiecki przywódca zwrócił się do Nixona, kiwając doń palcem: „Chodźcie za nami! A jak nie chcecie, siedźcie sobie w tym waszym kapitalizmie”.
Amerykanie tylko się uśmiechali, ale polityka detente (odprężenia) szła już pełną parą. Przygotowywano historyczną wizytę w Moskwie prezydenta Dwighta Eisenhowera.
Mur w ciągu jednej nocy
Ta idylla zakończyła się 1 maja 1960 r. Tego dnia nad Swierdłowskiem (dziś Jekaterynburg) zestrzelono samolot Lockheed U-2. Nie był to pierwszy szpiegowski lot Amerykanów nad terytorium ZSRR, jednak po raz pierwszy udało się Rosjanom taką maszynę strącić. Chruszczow wpadł we wściekłość. „Przestańcie nad nami latać!” – wołał podczas jednego z publicznych przemówień. „Jak po tym wszystkim ten człowiek [Eisenhower] ma jeszcze czelność wybierać się do nas w gości? Nikt przecież nie jada tam, gdzie się wypróżnia”. Wizerunek dobrotliwego dziadka szybko odszedł w zapomnienie.
Jesienią tego roku Chruszczow pojechał do Nowego Jorku na sesję ONZ poświęconą dekolonizacji. Tam niespodzianie spotkała go krytyka przedstawiciela Filipin, który przypomniał, że wyzwalając z opresji kraje Czarnej Afryki, warto też pamiętać o milionach uciemiężonych ludzi w Europie Wschodniej. Doprowadzony do białej gorączki pierwszy sekretarz przerwał wtedy wystąpienie Filipińczyka, waląc pięścią w stół. W pewnym momencie zdjął nawet prawy but, by uderzyć nim o blat.
Te anegdotyczne obrazki miały, niestety, dramatyczne przełożenie na sytuację mieszkańców bloku wschodniego. Jej najbardziej wyrazistym przykładem była budowa muru oddzielającego sowiecką i wolną część Berlina. Mur postawiono dosłownie jednej nocy, w sierpniu 1961 r. Odtąd, przez prawie 30 lat, straż graniczna NRD zastrzeliła około 150 osób, które na różne sposoby usiłowały mur przekroczyć, aby tylko wydostać się z sowieckiego raju.
Gibraltar jak Rubikon
Kolejnym zarzewiem konfliktu była Kuba. W 1959 r., a więc jeszcze w czasach „idylli”, lewicowy radykał Fidel Castro dokonał tam przewrotu, obalając rząd zależny od Waszyngtonu. Castro nie od razu skłonił się ku sojuszowi z ZSRR. Do tego kroku popchnęło go właśnie gwałtowne oziębienie relacji, wywołane strąceniem „Lockheeda”.
W kwietniu 1961 r. w Zatoce Świń niedaleko Hawany wylądowali kubańscy emigranci, wyszkoleni przez Stany Zjednoczone. Ich atak na stolicę załamał się jednak w toku trzydniowej walki. Zdeterminowany Castro zawarł wtedy z Chruszczowem umowę, na mocy której ZSRR miał wysłać na Kubę kontyngent ponad 50 tys. żołnierzy. Miała to być w praktyce cała armia, w komplecie sił lądowych, morskich i powietrznych.
Wisienkę na tym złowrogim torcie stanowić miały jednak rakiety z głowicami termojądrowymi R-12 i R-14, których zasięg dochodził do 4 tys. km. Gdyby to się Rosjanom udało, mogliby bez trudu zaatakować przynajmniej największe miasta Wschodniego Wybrzeża.
Sowieci transfer rakiet i wyrzutni, co oczywiste, utrzymywali w głębokiej tajemnicy. Dość powiedzieć, że w ramach operacji „Anadyr” skierowali na odległą, lecz niedaleką od Alaski Czukotkę tysiące żołnierzy – tylko po to, aby zmylić Amerykanów co do rzeczywistego celu operacji. W tym czasie Gibraltar przemierzały, kierując się w głąb Atlantyku, sowieckie okręty, bynajmniej nie wojenne. Ich kapitanowie dopiero po przekroczeniu cieśniny mogli otworzyć koperty i dowiedzieć się, co zawiera ładunek, który wiozą w kierunku Ameryki.
W Waszyngtonie o wszystkim dowiedziano się dopiero 15 października
1962 r.,kiedy na terytorium Kuby instalowano już pierwsze rakiety. Tego dnia dotarły do Pentagonu zdjęcia lotnicze, wykonane przez majora Andersona. Rankiem następnego dnia meldunek trafił do prezydenta. Był nim wówczas John Kennedy.
Krok w tył
Chruszczow pomylił się co do Kennedy’ego, uważając go za mięczaka, który ugnie się pod atomowym szantażem. Prezydent USA zarządził blokadę Kuby, ogłosił też, że Ameryka nie cofnie się przed wojną, jeżeli tylko zajdzie taka konieczność. „Chodzi nam o pokój, ale nie kosztem wolności” – powiedział wtedy Kennedy w pamiętnym przemówieniu do narodu, przypominając, jakim wartościom w istocie służy ZSRR i czym różnią się one od wartości wyznawanych w Stanach Zjednoczonych.
Blokada zatrzymała u wybrzeży Kuby cztery sowieckie okręty podwodne, wyposażone w torpedy z ładunkiem jądrowym. Ryzyko wojny zwiększało się z godziny na godzinę. Punktem kulminacyjnym wydawało się zestrzelenie nad Kubą amerykańskiego samolotu, pilotowanego przez tego samego majora Andersona, który powiadomił kraj o sowieckich wyrzutniach na wyspie.
W tym czasie Kennedy i Chruszczow wymieniali listy, coraz bardziej dramatyczne w tonie. Pierwszy sekretarz zrozumiał, że musi ustąpić, zaproponował więc wycofanie rakiet w zamian za amerykańską gwarancję nieatakowania Kuby. Następnego dnia jednak, prawdopodobnie pod wpływem kolegów z Biura Politycznego, usztywnił swoje stanowisko, żądając dodatkowo demontażu amerykańskich rakiet „Jupiter” z terytorium należącej do NATO Turcji. I znowu wizja wojny totalnej, z użyciem broni nuklearnej włącznie, przybliżyła się o włos. Jednak w ostatniej chwili, 28 października 1962 r., Chruszczow zgodził się na wycofanie swoich rakiet, Amerykanie zaś przystali na wycofanie swoich. Z powodów prestiżowych uzgodniono tylko, że wiadomość o kasacie „Jupiterów” zostanie utrzymana w tajemnicy.
Świat odetchnął z ulgą na wiadomość, że groźba wojny atomowej została oddalona. Z nadzieją powitano inaugurację nowej fazy epoki detente, choć nikt nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że będzie ona trwała równo 60 lat.