Gdy ulica DOMEM
Renata Krzyszkowska
- Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, byłem w jakimś amoku - tak przed wrocławskim sądem tłumaczył się jeden z zabójców sióstr: siedemnastoletniej Natalii i trzynastoletniej Moniki. Właśnie trwa proces sprawców zbrodni, do której doszło we Wrocławiu rok temu, w mieszkaniu dziewczynek, pod nieobecność matki. Zginęły od kilkudziesięciu ran kłutych. Przed śmiercią były dręczone...
- Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, byłem w jakimś amoku - tak przed wrocławskim sądem tłumaczył się jeden z zabójców sióstr: siedemnastoletniej Natalii i trzynastoletniej Moniki. Właśnie trwa proces sprawców zbrodni, do której doszło we Wrocławiu rok temu, w mieszkaniu dziewczynek, pod nieobecność matki. Zginęły od kilkudziesięciu ran kłutych. Przed śmiercią były dręczone i cierpiały. Zabójstwa dokonała grupa młodych ludzi, którzy potrzebowali pieniędzy na narkotyki. Zdaniem policji sprawcy to typowy przykład "dzieci ulicy".
Na ławie oskarżonych siedzi dziewięć osób od 18 do 23 lat. Nie wszyscy brali udział w zbrodni. Część sprzedawała skradzione ofiarom przedmioty. Grzegorz, przywódca grupy, pochodzi z patologicznej i rozbitej rodziny, gdzie królował alkohol. Nikt się nim nie interesował, wychowywała go ulica. Podobnie było z innymi członkami grupy. Wszyscy spotykali się w mieszkaniu Grzegorza, które dostał po babci. Tam zrobili sobie melinę, gdzie pili i ćpali. Gdy brakowało pieniędzy, szli "w miasto". Najczęściej dokonywali drobnych kradzieży i napadów, ale ich desperacja i śmiałość rosła, aż w końcu dopuścili się zbrodni.
Organizacja Amnesty International oblicza liczbę "dzieci ulicy" na świecie na 100 mln. Dane Międzynarodowej Organizacji Pracy są jeszcze bardziej niepokojące i mówią nawet o 150 mln dzieci na świecie, pozbawionych domu i opieki rodziny. Choć sytuacje tych dzieci w różnych krajach są odmienne, to, jak podkreśla misyjna agencja Fides, wszędzie charakteryzują się one brakiem kontaktów z rodziną i normalnymi strukturami społeczeństwa. Przyczyną problemu jest zwykle ubóstwo, alkoholizm, narkomania, które w dalszej konsekwencji prowadzą do prostytucji i przestępczości.
Wyłudzenia, kradzieże, rozboje
Mirosław Kaczmarek, dyrektor Zespołu Badań i Analiz Biura Rzecznika Praw Dziecka, szacuje, że w Polsce jest ok. 1,5 mln "dzieci ulicy". Można je podzielić na trzy grupy. Pierwsza, to szeroko pojęte dzieci bez opieki, zaniedbane, niewspierane przez swych bliskich, wyrzucone na margines społeczeństwa. Ich życie to pasmo niepowodzeń. Większość dnia spędzają przed domem, na ulicy, na podwórku, w bramie. Czasem proszą przechodniów o pieniądze, proponują umycie szyby w aucie lub przypilnowanie samochodu, by przypadkiem "ktoś" go nie porysował lub nie stłukł lusterka. Druga kategoria to dzieci, które już wybrały ulicę na swój dom. Przebywają w środowisku rówieśniczym w melinach, ruderach, przy rurach ciepłowniczych, rzadko lub wcale nie sypiają w swych domach, przyjęły wzorce kulturowe oparte na łamaniu norm, nauczyły się zdobywać to, co chcą "na skróty", przez tzw. krojenie rówieśników, czyli wyłudzenia, kradzieże, rozboje. Trzeci rodzaj, najbardziej groźny, to członkowie grup nieformalnych. Działają głównie na dworcach, w blokowiskach, przy stadionach, w parkach itp. Dokonują już poważniejszych przestępstw, napadów, pobić, a nawet morderstw. W ubiegłym roku nieletni dokonali 70 107 czynów zabronionych, czyli pobić, kradzieży, włamań, w tym jedenaście zabójstw. - Większość z nich dokonały dzieci i młodzież z rodzin patologicznych, pozbawione opieki, gdzie na porządku dziennym jest alkohol - mówi nadkomisarz Grażyna Puchalska z Komendy Głównej Policji w Warszawie.
W zaklętym kręgu
Wyrwanie dzieci z tego środowiska jest niesłychanie trudne. Jeżeli młody człowiek, którego w życiu spotykały same niepowodzenia, zszedł na margines społeczeństwa i od kilku lat żyje na ulicy w grupie rówieśników, która go zaakceptowała i dała poczucie przynależności, to traktuje ją jak najbliższą rodzinę. Jeśli jeszcze w grupie tej sprawdził się i osiągnął znaczącą pozycję, to jest to dla niego takie wzmocnienie emocjonalne, że łatwo nie zrezygnuje z takiego życia.
Kościół stara się nie zostawiać ich bez pomocy. Świetlice i kluby, gdzie dzieci mogą spędzać czas, odrabiać lekcje, rozwijać zainteresowania i zjeść posiłek, powstają w parafiach, w których istnieje problem "dzieci ulicy", a ksiądz proboszcz ma tyle energii i środków, by się tym zająć. Np. w archidiecezji katowickiej jest około 110 świetlic dla dzieci i młodzieży - 93 parafialne, 17 Caritasu; siostry zakonne prowadzą około 50 ośrodków - w sumie około 170 placówek. Jednak nikt tych dzieci nie przyciągnie do Kościoła na siłę. Można je zapraszać i oferować im pomoc, dzieci muszą jednak przyjść dobrowolnie. Do świetlicy środowiskowej działającej w ramach Caritas Archidiecezji Katowickiej Ośrodek "Święta Faustyna" w Tychach uczęszcza 70 dzieci. - Moglibyśmy przyjąć więcej, ale nie ma chętnych, a pobyt tu nie jest obowiązkowy. Są dzieci, które wybierają ulicę, bo tam mogą żyć, jak chcą, nie mają ograniczeń, wszystko im wolno. Czasami dzieje się to za przyzwoleniem rodziców, którzy wolą, by się wałęsały, bo wtedy skapnie im coś z tego, co ukradną, wyłudzą czy wyżebrzą - mówi Joanna Chawa, kierownik świetlicy. Prędzej czy później każde dziecko żyjące na ulicy zetknie się z narkotykami, alkoholem i prostytucją. Pobyt w przykościelnych klubach, świetlicach Caritas czy miejskich ośrodkach społecznych może je przed tym ustrzec. - Oprócz zajęć sportowych, muzycznych czy komputerowych dużo rozmawiamy o świecie, o wartościach, etyce, religii. Dzieci uczą się bez lęku i agresji wyrażać swoje emocje, cenić siebie, wierzyć we własne możliwości - mówi Joanna Chawa.
Niegrzecznym dziękujemy
Do świetlicy działającej przy jednym z kościołów archidiecezji katowickiej od ponad roku przychodzi cała banda osiedlowa wraz ze swym przywódcą. Każdy z jej członów miał jakiś konflikt z prawem. Na początku przychodzili tylko po to, by się najeść. Pluli i obrzucali wszystkich wkoło wyzwiskami, zdarzały się nawet akty przemocy. Wychowawcy byli przerażeni. Najprościej byłoby ich wyrzucić, ale przecież takie miejsca są także dla nich. Sporo pracy kosztowało wychowawców zdobycie ich zaufania, by ich uspokoić i wyciszyć. Nadal zdarzają się problemy, ale chyba polubili to miejsce, bo złagodnieli. Chcą rozmawiać, pytać, nawet zwierzać się. Pomału uczą się, że istnieje inne życie niż te, które poznali na ulicy. Niestety, nie zawsze tak jest. Zdarza się, że gdy w świetlicy uda się dzieci już jako tako opanować, te niegrzeczne nie mają tam już wstępu. Stają się intruzami, więc się wynoszą. Przyłapani na tym pracownicy skarżą się, dzieci te "nie podejmują oferty", "że nie chcą się zmieniać", "że nauczyły się żyć w zdemoralizowanym środowisku i je wolą". Prościej pracować z dobrze ułożonymi dziećmi, jak np. w grupie ministrantów czy z Oazą. Z "dziećmi ulicy" trudno liczyć na szybkie efekty. - Ich gruntowna zmiana jest bardzo trudna, a może nawet niemożliwa. Często grupa przestępcza to jedyne środowisko, jakie znają. Nawet jeśli do nas trafią i przez chwilę pobędą w innym świecie, to jednak wrócą do siebie i do wypaczonych wartości. Ale nie należy rezygnować - mówi ks. Dariusz Husak z Salezjańskiego Ośrodka dla Dzieci i Młodzieży przy bazylice NSJ na Pradze w Warszawie.
Najskuteczniejsza jest profilaktyka, czyli pomaganie i wspieranie rodzin zagrożonych patologią, by do niej nie dopuścić. W Polsce nie ma ani tradycji, ani dobrych programów do pracy z rodziną. Ma to także związek z decyzjami finansowymi podejmowanymi na szczeblu samorządów. Niestety, radni często nie są przekonani nawet do najlepszych programów pomocy rodzinom, bo takie działania nigdy nie dają spektakularnych efektów. Np. w jednej z gmin dzięki programowi pomocy obejmującemu kilkadziesiąt rodzin udało się wyrwać z patologii aż cztery z nich. Radni grzmieli, że wydali dużo pieniędzy, a uratowano tylko cztery rodziny, akcja więc ich zdaniem była nieopłacalna.