Mimo wszystko z pewnym zdziwieniem obserwowałem europejskie reakcje na tournée najbliższych współpracowników Donalda Trumpa. Najpierw sam amerykański prezydent ogłosił, że rozmawiał przez telefon z rosyjskim przywódcą Władimirem Putinem i rozpoczęli negocjacje w sprawie pokoju na Ukrainie. Jego zastępca J.D. Vance przyjechał do Europy i stwierdził, że największym problemem Starego Kontynentu nie są Rosja czy Chiny, ale unijna biurokracja. Z kolei szef Pentagonu Pete Hegseth przyjechał do Europy, ogłaszając, że ani amerykańskie wojska nie będą tu stacjonować wiecznie, ani Ukraina nie może liczyć na to, że odzyskanie Krymu i części Donbasu zajętego przez Rosję w 2014 roku będzie realistycznym scenariuszem. Tak samo mało realistyczne jego zdaniem ma być wejście Ukrainy do NATO w dającej się przewidzieć przyszłości.
Co ciekawe, Vance rugał Europę, Hegseth wyraźnie chwalił Polskę, wybrał nasz kraj na pierwszy kierunek dwustronnej wizyty (wcześniej wpadł do Brukseli na naradę ministrów państw NATO).
Ale bez wątpienia największe wrażenie na Starej Europie zrobił Vance, który otwarcie skrytykował Unię, zarzucając jej rzekome tłumienie wolności słowa, ograniczanie demokracji (demokracja jest zagrożona, gdy wygrywa konserwatywna prawica, a gdy wygrywają swoi, jest uratowana), antydemokratyczne jego zdaniem unieważnienie wyborów w Rumunii pod naciskiem Brukseli właśnie, wyrzeczenie się wartości, na których zbudowano Zachód.
Vance trochę racji ma, ale też i nie ma. Wyrozumiałość ekipy Trumpa wobec Rosji bierze się z zasadniczego złudzenia, że choć Putin prowadzi wojny, jest zaborczy itp., to jednak – ich zdaniem – jest racjonalnym przywódcą, który stawia tamę lewicowemu szaleństwu i nie pozwala się rozprzestrzeniać różnym chorobom Zachodu w swoim kraju. W tej opowieści to Putin jest szefem konserwatywnej międzynarodówki, która ma być oazą zdrowego rozsądku. To nie ma nic wspólnego z prawdą.
A nawet gorzej, to bardzo niebezpieczne złudzenie. Ale z faktu, że to jest złudzenie, nie wynika, że część krytyki Vance’a pod adresem Europy nie jest słuszna. Parę lat temu już papież Franciszek zarzucał Europie odchodzenie od swych korzeni, Vance wyraził to jeszcze dobitniej.
Ale europejscy przywódcy pokazali, że nie są w tej chwili gotowi na jakąkolwiek krytykę. Być może nie jest to dobry czas, gdy na wschodzie trwa krwawa wojna. Zamiast wywołać jakąś refleksję, wykład Vance’a wywołał powszechne oburzenie. W dobrym tonie było sarkać, wyrzekać, oburzać się na haniebne ingerowanie amerykańskiego wiceprezydenta w politykę Europy – faktem jest, że tuż przed wyborami w Niemczech otwarcie poparł startującą w nich radykalną partię AfD.
I to właśnie było moje największe zdziwienie. Choć uważam, że w kilku kluczowych sprawach Vance nie miał racji, to jednak warto go było posłuchać i się zastanowić nad tym, dlaczego tak nasz kontynent jest postrzegany w USA. Na to jednak miejsca nie było. Prościej było się oburzać i krytykować. Nie lubimy tych, którzy przychodzą ze złymi wieściami.