Choć wydarzenia z ostatniego piątku stycznia mogły niektórym przypominać kabaret, mnie jakoś wcale nie było do śmiechu. Zabawa byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry w chowanego z policją, a później zakończenie obrad komisji śledczej ds. afery Pegasusa, która miała go przesłuchać, tuż przed dowiezieniem Ziobry na posiedzenie – wszystko to było niezwykle smutnym z punktu widzenia dobra państwa widowiskiem.
Choć strony sporu bawiły się wyśmienicie. Zbigniew Ziobro przekonuje, że komisji nie uznaje i chociaż sąd prawomocnie nakazał policji przywieźć byłego ministra na jej posiedzenie, on akurat tego dnia rano pojawił się w TV Republika i udzielał wywiadu na żywo. Potem oddał się w ręce funkcjonariuszy policji, robiąc z siebie niemal męczennika. Jedno jest pewne: grał na zrobienie spektaklu i to mu się udało. Czy tak rzeczywiście wygląda szacunek do państwa, pozostawiam już ocenie Szanownych Czytelników.
Ale nie mogę znaleźć też żadnego wytłumaczenia dla tego, co zrobiła w tym dniu komisja. Rozpoczęła obrady zgodnie z harmonogramem – mniej więcej w chwili, gdy przy placu Bankowym policja zabierała Ziobrę do radiowozu. Stamtąd jest maksymalnie dziesięć minut jazdy do Sejmu na Wiejską. Wiedząc, że Ziobro jest w drodze, komisja stwierdziła, że się nie stawił i zamiast zaczekać, przegłosowała wniosek o ukaranie go 30 dniami aresztu, po czym zamknęła obrady. Jak tłumaczyła szefowa komisji, posłanka Magdalena Sroka, nie chcieli przesłuchiwać Ziobry tego dnia, bo bali się, że będzie usiłował przed kamerami zrobić show. Jeśli tak, to po co go w ogóle wzywali? Po co wystąpili do sądu o zgodę na przymusowe doprowadzenie Ziobry przed komisję na przesłuchanie, skoro bali się, że swoje zeznania zmieni w widowisko?
Nie ma to wiele wspólnego ani z logiką, ani z rzetelnymi rozliczeniami prawdziwego problemu, jakim było prawdopodobne nadużywanie przez służby specjalne Pegasusa do inwigilacji opozycji. Bo to jest tutaj sednem. W samym fakcie posiadania przez służby oprogramowania zdolnego włamać się do każdego telefonu, w mojej ocenie, nie ma z definicji niczego złego. Państwo powinno mieć narzędzia do walki z terroryzmem i szpiegami. Kłopot w tym, że zakup tego sprzętu sfinansowano z nieszczęsnego Funduszu Sprawiedliwości i zarzuca się, że korzystano z niego, inwigilując polityków opozycji. W dodatku w żadnym z prawdopodobnych przypadków podsłuchiwania opozycji nie było dowodu na najcięższe zbrodnie, jedna dotyczyła fikcyjnych faktur wartych kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Ale szanse na wyjaśnienie tej afery maleją, gdy wygrywa logika polaryzacji. Politycy partii rządzącej uznali najwyraźniej, że w czasie kampanii wyborczej może się przydać taki spektakl. Kłopot w tym, że – jak zauważył marszałek Sejmu Szymon Hołownia – gdyby poczekali, przesłuchaliby Ziobrę po kwadransie. Teraz zaś procedury trwać będą całe miesiące, uchylanie immunitetu, by go aresztować, opinie, ekspertyzy, głosowania, decyzja sądu itp. Ziobrze to też na rękę, bo gra męczennika. Ale powaga państwa na tym cierpi.