Przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego przez sejmową komisję śledczą badającą tzw. aferę Pegasusa rozpatrywane jest przede wszystkim w kategoriach widowiska. I co zabawne, nawet wielu komentatorów, którzy popierają tzw. rozliczenia PiS, uznaje, że Kaczyński się wybronił, a nawet wygrał to starcie. Choć naturalnie często dodają, że nie jest to zwycięstwo racji, a jedynie wrażeń.
Ja nie mam wciąż pewności, jak naprawdę było z tym demonizowanym oprogramowaniem. Czy istotnie służyło tylko przełamaniu stosowanych coraz częściej przez środowiska przestępcze zabezpieczeń, czy umożliwiało deformowanie treści podpatrywanych w cudzych telefonach? Jak masowo je stosowano i czy rzeczywiście ludzie ówczesnej opozycji byli głównym celem? Czy sędziowie, zgadzając się na tę formę inwigilacji, byli wprowadzani w błąd czy doskonale wiedzieli, co podpisują?
Rzecz w tym, że komisja nie poczyniła jeszcze żadnych wiążących ustaleń co do faktów. Zaczęła od prezesa PiS właśnie z powodu logiki widowiska. On zaś ich pytania sprowadzał do absurdu, bo faktycznie jako wicepremier do spraw bezpieczeństwa mógł traktować informacje o Pegasusie jako nieistotne technikalia. Przynajmniej do pewnego momentu.
Zarazem porażka komisji wynikała jeszcze z czegoś innego. Jej członkowie, próbując Kaczyńskiego łajać czy ośmieszać, stanowczo przedobrzyli. Wyczuwało się w tym, poza ogólną intencją totalnej wojny z PiS, zalecaną przez samego Donalda Tuska, oszołomienie drugorzędnych polityków, którym przyszło nagle szarpać za wąsy tygrysa. Więc doznali wrażenia, że są wszechwładni.
– Jestem tu najstarszy i pełniłem najwyższe funkcje państwowe, więc mam prawo was pouczać – powiedział w pewnym momencie Kaczyński. I to zabrzmiało przekonująco w zderzeniu z wysiłkami aroganckiego posła Witolda Zembaczyńskiego, pytającego lidera opozycji, czy nie powinien stać się koronnym świadkiem. Im bardziej mnożyli tego typu wyskoki, tym bardziej nieszczęśni aktorzy epizodyczni politycznej sceny stawali się bezsilni i śmieszni. I to było wrażenie dominujące, wręcz przyćmiewające zasadnicze pytanie, czy poprzednia władza nie za łatwo decydowała się na inwigilację Polaków.
Dla mnie ten spektakl był podwójnie smutny. Łączyłem z komisjami śledczymi przed mniej więcej dwudziestu laty nadzieje na bardziej transparentny system patrzenia politykom na ręce. Dochodzenia parlamentarne w sprawie afery Rywina, ale też tak zwanej afery Orlenu, pełniły wtedy naprawdę rolę oczyszczającą. Były jednak produktem specyficznej atmosfery w parlamencie, nad którym obóz postkomunistyczny stracił faktyczną kontrolę.
W sejmach kolejnych już tak nie było. Kolejne większości twardo egzekwowały swoją przewagę. Sejmowe dochodzenia stały się narzędziem odwetu, z reguły nad przegraną opozycją. Widowiska owszem były, ale coraz bardziej toporne i zawstydzające, niekoniecznie za to przybliżające nas do prawdy. Coraz bardziej brutalne, wraz z postępem polaryzacji. Jedna Polska chciała sądzić Polskę drugą.
PiS nie jest w tym procesie bezbronną ofiarą. On też się do tej zmiany przyczynił. Dziś jednak osiągnęliśmy apogeum tej ewolucji, w postaci szaleństw nowej centrolewicowej koalicji. Doszły do tego inne przemiany polskiej polityki, w której z reguły gorszy pieniądz wypierał lepszy.
Kiedy przypominam sobie błyskotliwe sztychy Jana Rokity, prześwietlającego niuanse afery Rywina, i zestawiam je z wrzaskami czerwonego na twarzy posła Zembaczyńskiego, mogę jedynie westchnąć. Zembaczyński nie zdjął ze swego auta napisu „J… PiS”, nadal się z ośmioma gwiazdkami dumnie obnosi. To wystarczy za całą charakterystykę jego misji w polityce.