Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku Polska przeżyła terapię szokową, oficjalnie uznawaną za projekt autorstwa ówczesnego ministra finansów Leszka Balcerowicza, chociaż tajemnicą poliszynela jest, że była ona suflowana przez amerykańskich ekspertów, wśród których była chociażby ówczesna gwiazda ekonomii Jeffrey Sachs. Ekonomiści made in USA zalecali Polsce nie tylko jak najszybszą prywatyzację, ale też otwarcie się na globalny handel i zniesienie barier w przepływie towarów i kapitału.
Ledwie 35 lat później Amerykanie jednak się rozmyślili i dokonali zwrotu o 180 stopni w swojej polityce handlowej. 2 kwietnia prezydent Donald Trump obwieścił „Dzień Wyzwolenia”, podczas którego zaprezentował listę nowych, absurdalnie wysokich stawek celnych na wszystkie towary ze wszystkich obszarów gospodarczych globu. W ten sposób Amerykanie znów zaserwowali terapię szokową, tylko że całemu światu. Po ledwie tygodniu znów zmienili zdanie.
Piętrowy wyzysk
Nazwa święta, które Trump celebrował 2 kwietnia w słynnym Ogrodzie Różanym przed Białym Domem, nie jest przypadkowa. W USA istnieje już święto Dnia Wyzwolenia, obchodzone 19 czerwca ku pamięci zniesienia niewolnictwa. Obecna amerykańska administracja jest przekonana, że partnerzy handlowi USA wyzyskują Amerykanów niczym czarnych niewolników. Postanowiła więc zrzucić z siebie to jarzmo za pomocą nałożenia taryf handlowych na towary z całego świata.
Teoria o wyzyskiwaniu globalnego hegemona, będącego przy okazji autorem obecnego porządku ekonomicznego, który nawet w przeliczeniu na głowę mieszkańca jest jednym z najbogatszych krajów świata, już na pierwszy rzut oka wygląda podejrzanie. Wszelkie wątpliwości rozwiewa zapoznanie się z metodologią wyliczenia stawek celnych dla poszczególnych jurysdykcji. Amerykanie nawet nie wysilili się, by solidnie uargumentować tezę o byciu okradanym.
Donald Trump zaprezentował efektowne tablice, na których obok każdego z obszarów gospodarczych pojawiły się liczby, mające rzekomo obrazować poziom taryf handlowych nałożonych na amerykańskie towary. Problem w tym, że były one radykalnie nieprawdziwe. Przykładowo, według Waszyngtonu Unia Europejska nakłada na towary znad Missisipi i Potomaku cła wynoszące 39 proc. W rzeczywistości średnia stawka celna stosowana przez obie strony w handlu transatlantyckim jest bardzo podobna i wynosi mniej niż 1,5 procenta. Izrael w ogóle nie stosuje żadnych taryf celnych w handlu z USA, a mimo to obok niego widniało 33 proc.
Skąd więc Amerykanie wzięli te kosmiczne liczby? Wbrew pozorom nie wywróżyli ich za pomocą numerologii, ale stała za nimi wspólna dla wszystkich krajów metoda – niestety skrajnie nieuczciwa. Waszyngton po prostu przedstawił w formie procentowej deficyt handlowy, który USA notują z każdym z krajów świata. Jeśli ktoś więcej sprzedaje do Stanów Zjednoczonych, niż od nich kupuje, to znaczy, że stosuje bariery handlowe względem USA proporcjonalne do tej luki. Następnie Trump łaskawie podzielił powstałe w ten sposób liczby przez dwa i w ten sposób określono konkretne stawki celne.
Doszło do takiego absurdu, że najwyższymi stawkami celnymi zostały obciążone bardzo biedne państwa, których mieszkańcy wykonują najprostsze towary dla amerykańskich gigantów (Wall Mart, Nike itd.), ale sami ich nie kupują, bo zwyczajnie ich na to nie stać. Trump zapowiedział nałożenie na ich fatalnie wynagradzaną pracę dodatkowego podatku. W rezultacie mieszkańcy Bangladeszu (37 proc.), Sri Lanki (44 proc.), Laosu (48 proc.) czy Kambodży (49 proc.) albo będą musieli jeszcze mniej zarabiać, żeby skompensować nowe cła, albo w ogóle stracą pracę, bo przeniesie się ona do innych biednych krajów, z którymi z jakichś względów USA jeszcze nie notują deficytu handlowego. Do Stanów Zjednoczonych te fabryki nie wrócą, gdyż chyba nawet Trump nie przypuszcza, że Amerykanie zaczną szyć koszulki albo produkować plastikowe kubki za głodowe pensje.
Sekretarz handlu ChatGPT 2.0
To nie koniec kuriozalnych skutków nowej polityki handlowej Waszyngtonu. Otóż Amerykanie ustanowili też minimalną stawkę celną na poziomie 10 proc. Nawet jeśli z danym państwem nie notują deficytu handlowego lub notują nadwyżkę, to i tak nie ominą go cła, by taki kraj nie stał się ewentualnym pośrednikiem. Żeby ładniej wyglądało, przy każdym z tych państw wpisano 10-procentowe taryfy, które rzekomo stosują one względem USA. W ten sposób okazało się, że jakaś połowa świata stosuje dokładnie te same cła na towary made in USA, tak jakby karaibskie Haiti, afrykańska Gambia, kaukaska Gruzja i bliskowschodni Liban należały do jakiegoś wspólnego obszaru gospodarczego. Jakby tych absurdów było mało, Trump nałożył też cła na obszary, z którymi nawet nie da się handlować, gdyż są niezamieszkane. 10-procentowe taryfy odwetowe dostały chociażby kontrolowane przez Australię wulkaniczne wyspy subantarktyczne Heard i McDonalda, na których osiedlić zdołały się jedynie foki i pingwiny.
To wszystko byłoby nawet zabawne, gdyby nie fakt, że jest to opis polityki celnej zapowiedzianej przez strażnika światowego porządku i głównego gwaranta bezpieczeństwa Polski i całej Europy Środkowo-Wschodniej. Jeśli polityka handlowa naszego najważniejszego sojusznika wojskowego wygląda jak napisana przez sztuczną inteligencję starszej generacji, to należy zacząć się naprawdę martwić. Przecież równie dobrze podobną metodę działania może przyjąć Pentagon, na którego czele stoi Pete Hegseth, czyli do niedawna prezenter telewizyjny stacji Fox News, który w wojsku dorobił się stopnia majora (szczebel niżej od podpułkownika), a podczas wizyty w Europie co rusz sam sobie zaprzeczał.
Głównym przeciwnikiem handlowym Waszyngtonu jest oczywiście Pekin, z którym USA nie tylko mają ogromny deficyt handlowy, liczony w setkach miliardów dolarów rocznie, ale też rywalizują w Azji. Wojna w Ukrainie pokazała, jak ważny dla skuteczności działań zbrojnych jest potencjał przemysłowy, tymczasem Chiny już teraz znacznie przewyższają USA pod tym względem – udział wytwórstwa przemysłowego w ich PKB jest 2,5 razy wyższy, a ich łączne PKB liczone parytetem siły nabywczej niedawno przewyższyło amerykańskie.
Trump chce więc jak najszybciej odbudować przemysł w swoim kraju, który w dużej mierze powędrował właśnie do Państwa Środka. Stosowane rzekomo przez Pekin taryfy „wyliczono” w wyżej opisany sposób na 67 proc., więc stawkę określono na poziomie 34 proc. To jednak nie pierwsze taryfy, które Waszyngton wprowadził na towary znad Jangcy – już w 2018 r. Trump uruchomił pierwsze zapory celne, następnie rozwinął je Joe Biden, a po 20 stycznia podwyższył je znów Trump. Włącznie z tymi starymi, średnia stawka na produkty made in China przekroczyła więc 50 proc.
Chiny czują się jednak na tyle mocno, że jako pierwsze ogłosiły retorsje. Nałożyły dokładnie taką samą stawkę na towary sprowadzane z USA. Trump chyba nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi, gdyż jego reakcja wydaje się nadmierna nawet jak na niego – po prostu dołożył kolejne 50 proc., w związku z czym łączna taryfa na produkty z Państwa Środka osiągnęła średni poziom 104 proc. Pekin znów odpowiedział dokładnie tym samym, więc w jego przypadku mowa jest o łącznej taryfie 84 proc., na co USA zareagowały podniesieniem stawki łącznie do 125 proc. W piątek 11 kwietnia Chiny podniosły cła do tego samego poziomu.
Taniec z Europą
Unia Europejska została potraktowana całkiem łagodnie, gdyż Trump zapowiedział dla niej cła na poziomie 20 proc. To zaledwie 3 punkty procentowe więcej, niż dostał Izrael, który nie stosuje żadnych taryf na produkty z USA. Pierwsze reakcje UE były bardzo stonowane – Komisja Europejska zaproponowała Waszyngtonowi zniesienie wszystkich ceł na towary przemysłowe. Gdy zza oceanu nie dotarła pozytywna odpowiedź, KE zapowiedziała selektywne 25-procentowe cła na importowane towary o wartości 22 mld euro. Na listę trafiły między innymi drób, owoce, orzechy i soja. Wśród towarów przemysłowych znalazły się motocykle i jachty. Najważniejszym produktem made in USA, którego nie objęto propozycją KE, była... amerykańska whisky.
Administracja Trumpa nie przewidziała jednak reakcji rynków oraz innych państw. Gdy bank inwestycyjny Goldman Sachs oszacował ryzyko tegorocznej recesji na 45 proc., w poniedziałek 7 kwietnia doszło do załamania na giełdach całego świata. Najważniejsze indeksy giełdowe w USA, UE i Japonii skurczyły się o kilkanaście procent. W Polsce GPW zawiesiła pracę. W samych Stanach Zjednoczonych doszło też do 1,2 tys. protestów społecznych. Amerykanie przerazili się szacowanymi konsekwencjami działań Trumpa. Według analizy The Budget Lab Uniwersytetu Yale, tylko w tym roku przeciętne gospodarstwo domowe w USA mogłoby stracić 2,1 tys. dolarów. Zmiany uderzyłyby szczególnie dotkliwie w dolną połowę społeczeństwa pod względem dochodów, a najbardziej zdrożałaby odzież – nawet o kilkanaście procent.
Doszło też do rozłamu w amerykańskiej administracji. Politykę celną ostro skrytykował biznesmen Elon Musk, który w rządzie Trumpa zajmuje się odchudzeniem administracji. Musk nie uderzył bezpośrednio w prezydenta, gdyż oznaczałoby to polityczne samobójstwo. Krytykę skierował w stronę Petera Navarro, głównego doradcy Trumpa ws. polityki handlowej. Główne produkty Muska, samochody marki Tesla, są składane poza USA (głównie w Chinach), więc eskalacja taryf może oznaczać załamanie jego biznesu.
Nie wszystkie główne gospodarki zareagowały retorsjami. Korea Południowa, dla której sojusz z USA oznacza być albo nie być, postanowiła zadziałać od drugiej strony, przyznając 2 mld dolarów pomocy dla przemysłu motoryzacyjnego. Zarówno Korea, jak i Japonia, skierowały do Waszyngtonu propozycję negocjacji nowych warunków handlowych. Najprawdopodobniej nie były jedyne. „Kraje dzwonią do nas, dobijają się, podlizują się, by zawrzeć umowę w sprawie ceł” – stwierdził z dumą Trump. Także Chiny zadeklarowały gotowość do rozmów, rezygnując z kolejnej retorsji. Tajwan wyraził gotowość do całkowitego zniesienia ceł, pod warunkiem że USA uczynią to samo względem wyspy.
Nieoczekiwanie w środę 9 kwietnia Trump zawiesił działanie ceł nałożonych na 75 państw na trzy miesiące. Zawieszenie nie obejmie Chin, ale pozostałe duże obszary gospodarcze zostały zaproszone do rozmów. „Wykorzystajmy więc jak najlepiej następne 90 dni” – napisał na X premier Donald Tusk. Wcześniej Trump z aprobatą mówił o stonowanej reakcji Europy, która w pierwszych dniach po „Dniu Wyzwolenia” w ogóle nie odpowiedziała podwyższeniem taryf. Trump już raz dokonał jednak podobnego triku, zawieszając cła dla Kanady i Meksyku na miesiąc, które finalnie i tak zostały wprowadzone, gdyż oba kraje miały nie wywiązywać się z uszczelnienia granic.
Znając Trumpa, postawi on tak wygórowane warunki, że trudno będzie je spełnić. Nawet przyparta do muru Ukraina nie zdecydowała się podpisać umowy dot. jej zasobów naturalnych, gdyż miała ona wręcz kolonialny charakter. Wątpliwe jest, że obecna administracja USA zgodzi się na wzajemne obniżenie lub zniesienie ceł. Waszyngton jest przecież przekonany, że reszta świata okrada go manipulowaniem kursem waluty i barierami pozataryfowymi.
Mimo to zapowiedź Trumpa wywołała powrót optymizmu w gospodarce i odbicie indeksów giełdowych. Trudno jednak się z tego cieszyć, skoro USA stały się państwem zupełnie nieprzewidywalnym. Jeszcze dzień przed zawieszeniem ceł rzeczniczka prasowa Białego Domu przekonywała, że nie ma niczego takiego w planach. Peter Navarro, jeden z autorów nowej polityki handlowej Waszyngtonu, zachwalał wprowadzone taryfy i przekonywał, że zapewnią one 7 bilionów dolarów dochodów budżetowych w tym roku, chociaż według Uniwersytetu Yale będzie to raczej 3,1 bln.
Po wycofaniu się z części zapowiedzi sekretarz skarbu Scott Bessent stwierdził, że jest to dowód skuteczności polityki Trumpa. W rzeczywistości jest to dowód kompletnego chaosu w polityce rządu USA. Trump zapowiadał pokój na Bliskim Wschodzie, gdzie nawet przez chwilę był rozejm, jednak propozycja USA była tak idiotyczna (wysiedlenie Palestyńczyków ze Strefy Gazy), że poza rządem w Tel Awiwie nie poparł jej nikt. O negocjacjach pokojowych między Ukrainą a Rosją mało kto już pamięta – najpewniej zapomniał o tym sam Trump, który ma w zwyczaju szybko nudzić się zadaniami (w pierwszej kadencji zapomniał o rozpoczętych negocjacjach z Koreą Północną). Obecny prezydent USA nie jest więc strategiem, tylko showmanem, który nieustannie szuka uwagi i poklasku, a w przypadku pojawienia się problemów szybko odpuszcza. Już po trzech miesiącach jego drugiej kadencji można zatęsknić za, co prawda wiekowym, ale przewidywalnym i uczciwym Joe Bidenem.