Od zakończenia II wojny światowej USA nieprzerwanie były zdeklarowanym zwolennikiem gospodarczej globalizacji. Tworząc powojenny ład w świecie Zachodu, wszędzie promowały wolny handel. Doprowadziły też do utworzenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który naciskał na państwa, by znosiły bariery handlowe. Jednak odkąd prezydentem został Donald Trump, wszystko zaczęło się zmieniać.
Z Waszyngtonu coraz częściej słychać, że globalizacja zabiera amerykańskie miejsca pracy, przez co ubożeją Amerykanie. Dotychczasowy promotor wolnego handlu zaczął się wycofywać z umów handlowych. Decyzją Donalda Trumpa USA wycofały się z umowy handlowej z Koreą Południową i Japonią (TTP), z negocjacji dotyczących porozumienia z Unią Europejską (TTIP) oraz postulują reformę układu handlowego z Meksykiem i Kanadą (NAFTA). Co więcej, Stany Zjednoczone zaczęły wprowadzać własne bariery handlowe w postaci ceł na kolejne produkty.
Te działania mogą wyglądać na rewolucję. Komentatorzy zaczęli nawet mówić o początku wojny handlowej. Uspokajamy – rywalizacja handlowa ma miejsce nieprzerwanie od dekad, a same bariery handlowe nie są niczym niespotykanym, zaś wojna handlowa ma tyle wspólnego z tradycyjną wojną, co demokracja szlachecka z demokracją.
Zjawisko znane od lat
Państwa od wieków wprowadzają bariery dla produktów zagranicznych w postaci ceł, czyli podatku obliczanego najczęściej jako procent wartości wwożonego produktu. Ma to dwa cele. Po pierwsze – zasilić budżet państwa, po drugie – sprawić, że towary zagraniczne staną się droższe. Przez to spadnie ilość sprowadzanych produktów, za to wzrośnie konsumowanie dóbr produkowanych w kraju, co przełoży się na wzrost krajowej produkcji, a więc też zatrudnienia.
Inną formą wojny handlowej są wojny walutowe, które polegają na osłabianiu własnej waluty. Może się to wydawać dziwne, ale obecnie państwom zależy raczej na tym, by mieć słabszą walutę niż mocniejszą. Dlaczego? Żeby produkty wytwarzane w kraju stały się tańsze dla odbiorców z zagranicy, a przy okazji produkty sprowadzane stały się droższe dla miejscowej ludności. Dzięki temu rośnie eksport, a spada import. Poprawia się w ten sposób bilans handlowy (kraj więcej pieniędzy ściąga z zagranicy, niż tam wysyła), a to przekłada się na wzrost zamożności i liczby miejsc pracy.
W XIX w., a więc w stuleciu rewolucji przemysłowej, która stała się fundamentem współczesnego kapitalizmu, kraje nakładały bardzo duże cła. W 1820 r. Wielka Brytania (wówczas światowe mocarstwo) miała cła na poziomie 45–55 proc. Przeciętne cła we Francji w tym czasie utrzymywały się na poziomie 20 proc. Gdy brytyjski przemysł stał się na tyle silny, by swobodnie konkurować z producentami z całego świata, Brytyjczycy zaczęli obniżać własne bariery handlowe i promować wolny handel. Wtedy pałeczkę wysokich ceł przejęli od nich Amerykanie – cła w USA utrzymywały się na poziomie 50 proc. aż do pierwszych dekad XX w. A gdy firmy amerykańskie okrzepły, również zaczęły je znosić.
Wprowadzenie większych ceł nie jest więc nowym zjawiskiem. Jest raczej wprowadzeniem dodatkowego instrumentu do trwającej od lat rywalizacji gospodarczej.
Życie na kredycie
Dlaczego Amerykanie teraz decydują się na wprowadzenie nowych ceł na produkty z zagranicy? Po latach forsowania przez nich wolnego handlu światowe bariery handlowe są bardzo niskie. Średnie cła, jakie UE nakłada na produkty amerykańskie, wynoszą 5,2 proc., a analogiczne cła w USA wynoszą 3,5 proc. Swoją drogą, ta minimalna różnica jest wykorzystywana przez Amerykanów jako uzasadnienie wprowadzania nowych ceł.
USA, jako kraj bardzo wysoko rozwinięty, są też krajem z wysokimi kosztami pracy. Tak więc miejscowe firmy zaczęły wyprowadzać się z produkcją do krajów tańszych – między innymi do Chin, ale również do krajów naszego regionu – by stamtąd sprzedawać swoje produkty, także do USA. W dobie bardzo niskich ceł takie działanie było dla nich opłacalne. Ale USA zaczęły przez to tracić miejsca pracy w przemyśle, za to zaczęły sprowadzać na potęgę produkty z zagranicy, przez co pogorszył ich się bilans handlowy. Obecnie jest on ujemny i wynosi -2,4 proc. PKB, podczas gdy u największych eksporterów jest on na dużym plusie (np. w Niemczech wynosi on aż +8 proc.). By finansować ten utrzymujący się przez lata deficyt handlowy, USA muszą się zadłużać. Obecnie są jednym z najbardziej zadłużonych krajów świata.
Żeby zmienić ten niekorzystny bilans, Stany Zjednoczone zaczęły wprowadzać cła na importowane produkty. Jeszcze w styczniu wprowadziły cła na sprowadzane z Azji panele fotowoltaiczne i pralki. Następnie w marcu wprowadziły one najgłośniejsze do tej pory 25-procentowe cła na stal i 10-procentowe na aluminium. UE odpowiedziała cłami na flagowe amerykańskie produkty eksportowe – motory Harley Davidson, dżinsy oraz bourbon, a Chiny wprowadziły cła w wysokości 15–25 proc. na 130 rodzajów produktów z USA. Stany Zjednoczone nie pozostały dłużne: ogłosiły kolejne cła – tym razem 10-procentowe na całą listę chińskich produktów. Pekin oczywiście momentalnie zapowiedział kolejne środki odwetowe. W międzyczasie cła na amerykańskie produkty nałożyła też Rosja, ale to akurat mało kto w ogóle odnotował, gdyż siła rosyjskiej gospodarki jest nieporównywalna z siłą USA, Chin czy Unii Europejskiej.
Strach nie jest wskazany
Sytuacja może wyglądać na poważną. Gdyby ta karuzela się rozpędziła, to za parę lat ciężko byłoby znaleźć produkty nieobciążone kilkudziesięcioprocentowymi cłami. Chyba jednak nie ma sensu przesadnie się obawiać.
Obecna sytuacja to raczej korekta globalizacji, która w pewnych obszarach zaszła bardzo daleko. Państwa więc testują się, tworząc w ten sposób nowy konsensus. Trzeba pamiętać, że świat jest obecnie powiązany jak nigdy. Przykładowo producent bardzo popularnego kremu orzechowo-czekoladowego cukier sprowadza z Brazylii, orzechy laskowe z Turcji, kakao z Nigerii, wanilinę z Chin, a olej palmowy z Malezji. Tak więc rozpętanie wojny handlowej na wielką skalę nie jest tak naprawdę w niczyim interesie.
Poza tym bardzo łatwo w tej wymianie ciosów dostać rykoszetem. Na przykład Harley Davidson już zapowiedział, że w takim razie będzie musiał przenieść część produkcji z USA do Europy, by stąd bezpośrednio sprzedawać swoje produkty europejskim klientom. Przesadny strach nie jest więc wskazany.