Nie ma chyba dnia, by nowy amerykański prezydent Donald Trump lub któryś z jego bliskich współpracowników nie zaskakiwał nas jakąś deklaracją, która ma wpływ na nasze bezpieczeństwo. Szokiem był przebieg wizyty ukraińskiego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego w Gabinecie Owalnym, o czym pisałem w ubiegłym tygodniu. Zaskakujące było też wstrzymanie pomocy wojskowej i wywiadowczej Ukrainie po to, by… skłonić ją do zawieszenia broni. Równocześnie nie podejmowano żadnych działań (przynajmniej nic o tym nie wiemy), by do pokoju zmusić Rosję, przeciwnie, wzmocniona słabością Ukrainy armia rosyjska przeprowadzała jeszcze śmielsze ataki na ukraińskie miasta, w których ginęli cywile. Otoczenie Trumpa przyjmuje rosyjską wersję wydarzeń, według której to nie Ukraina broni się przed agresją Rosji, ale że ta wojna to tak naprawdę starcie Rosji i Stanów Zjednoczonych na polach bitwy Donbasu. Jeśli przyjmujemy taką perspektywę, wszystko staje na głowie.
Najważniejsi doradcy mówią publicznie o potrzebie resetu z Rosją, o tym, że dotychczasowa polityka, oparta na wspieraniu jednej strony tego konlifktu, nie przyniosła rezultatów. Dochodzą też informacje o planach łagodzenia sankcji na Rosję. Słyszymy też doniesienia – które wydają się wiarygodne – że Trumpowi nie chodzi o Ukrainę ani o Europę, ale o globalny porządek, który chce przebudować – a więc przede wszystkim o rozprawienie się z Iranem i Chinami. Rosja zaś jest sojusznikiem obu tych mocarstw, więc chcąc wciągnąć Moskwę do swoich gier, Waszyngton najpierw będzie musiał jej na różnych polach, głównie na polu bezpieczeństwa Europy, ustąpić.
Każda z tych informacji jest niepokojąca, a wszystkie razem każą się zastanowić, w jakim świecie przyszło nam żyć. Ale mam coraz bardziej wrażenie, że zamiast refleksji mamy jeszcze więcej wewnętrznego konfliktu. Politycy i komentatorzy znacznie mocniej identyfikują się z tym sporem ideologicznie, zamiast trzeźwo patrzeć na sytuację. Prawica udaje, że tych wszystkich zagrożeń nie widzi, ponieważ Trump ogłosił kulturową kontrrewolucję. I skoro ekipie Trumpa blisko jest do chrześcijańskiego, konserwatywnego punktu widzenia, zdają się przymykać oko na to, co dla nas ma znaczenie egzystencjalne, czyli bezpieczeństwo.
Z kolei obóz anty-PiS, atakując Trumpa, za każdym razem usiłuje dowalić PiS. No bo skoro PiS trzymało kciuki za zwycięstwo Trumpa, no to teraz niejako jest odpowiedzialne za jego ruchy geopolityczne. Warto przypomnieć, że decyzję podjęli amerykańscy wyborcy, a nie partie prawicowe w Polsce czy w jakimkolwiek innym kraju. Ale zgodnie z logiką konfliktu, tak jak PiS krytykuje PO za działania polityków w Niemczech, tak teraz liczni przedstawiciele obozu rządzącego i życzliwi mu komentatorzy uderzają w PiS Trumpem.
Może z punktu widzenia polityki krajowej przyniesie to komuś parę punktów poparcia, ale pokazuje, że nawet w sytuacji tak poważnej, trudno się naszym politykom i licznym komentatorom wznieść poza polityczne podziały. I zamiast zadumać się nad powagą sytuacji, zastanowić się, co mogą zrobić razem, wolą toczyć stare wojenki, ignorując nadciągające na horyzoncie ciemne chmury.