Było coś niezwykle smutnego w spotkaniu Wołodymyra Zełenskiego z Donaldem Trumpem. Awantura, która wybuchła – dodajmy, że awantura w świetle reflektorów, filmowana przez mnóstwo kamer – była po prostu gorsząca. Prezydent USA i jego zastępca, J.D. Vance, zachowali się arogancko, z kolei Zełenski zachował się tak, jakby to nie od Waszyngtonu zależała decyzja co do przyszłości jego kraju i zamiast dyplomatycznie przemilczać połajanki amerykańskich gospodarzy, dał się wciągnąć w awanturę.
Nikt na tym nie zyskał. Nikt też nie zyskał na tym, co działo się później, szczególnie w sieci. Polscy politycy, ale też i większość komentatorów, uznali, że muszą koniecznie stanąć po jakiejś stronie. Najbardziej zaskoczyło mnie zachowanie polskiej prawicy, która dotąd chełpiła się tym, że gdyby nie Polska, Zełenski nie przetrwałby wojny. Teraz odwróciła się od prezydenta Ukrainy, stając przy silniejszym, czyli przy Trumpie. Gdy zaś ze strony europejskich przywódców padły wyrazy solidarności z pozostawionym swojemu losowi Zełenskim, prawica oskarżyła liderów naszego kontynentu o próbę wyrzucenia Stanów Zjednoczonych z Europy. W odpowiedzi politycy koalicji rządzącej zaczęli oskarżać prawicę o realizację interesów Rosji, która również cieszyła się z upokorzenia, jakiego doznał ze strony Trumpa Zełenski (Moskwa wręcz delektowała się; dostał, „na co zasłużył”). Jeśli za papierek lakmusowy potraktować premiera Węgier, który od dłuższego czasu w europejskiej grze promuje punkt widzenia Rosji, to on pochwalił Trumpa za to, że chce pokoju, i za to, że zrugał Zełenskiego za rzekome parcie do wojny.
Podobne zdanie Viktor Orban wyraził w niedzielę 2 marca, po szczycie europejskich przywódców w Londynie, na który przedstawiciela Węgier nie zaproszono. Stwierdził, że liderzy największych państw Unii Europejskiej, Turcji, Norwegii i Wielkiej Brytanii zagrzewali tylko Ukrainę do wojny, zamiast szukać pokoju. Politycy polskiej prawicy z kolei skrytykowali Donalda Tuska za to, że po spotkaniu powiedział, że Europa chce dobrych relacji z USA, i tryumfowali, gdy upokorzony Zełenski po zakończeniu szczytu zapewnił, że chce odbudowania swoich relacji z Trumpem (czytaj: ukorzy się i przeprosi).
Tyle że rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. Nie da się jej streścić wyłącznie w dychotomii zła Unia-dobry Trump ani w odwrotnej. Dobrze, że liderzy europejscy się spotkali i decydowali o szybszych zbrojeniach, bo w obliczu agresywnej polityki Kremla warto być przygotowanym na najgorsze. Ale wbrew twierdzeniom prawicy zbrojenie Europy nie oznacza pójścia na udry z USA. W interesie Amerykanów również jest to, by Europa była jak najsilniejsza, bo wówczas Waszyngton będzie mógł wydawać mniej na bezpieczeństwo naszego kontynentu. Błędem prawicy jest też cielęce zapatrzenie w Trumpa, który przecież pochwalił Polskę w swoich wypowiedziach. Budowanie bezpieczeństwa na pochwałach Trumpa to dość słaba inwestycja. Co nie znaczy oczywiście, że musimy mieć z Trumpem złe relacje. Nie, im są lepsze, tym lepiej. Ale to nie jest zero-jedynkowy układ.