Po Szymanowskim w wydaniu Nizioła i Orkiestry Filharmonii Narodowej pod batutą Andrzeja Boreyki, o którym pisałam dwa tygodnie temu, tym razem zabieram Państwa w zgoła odmienne rejony i robię to z niepochamowanym entuzjazmem. Towarzyszy mi on za każdym razem, kiedy mogę opowiedzieć szerszej publiczności o postaci, której twórczość to niemal uskrzydlająca opowieść i dowód na to, że czasem nawet niebo nie jest limitem.
Premiera piątego już albumu na koncie 27-letniej Kingi Głyk miała miejsce pod koniec stycznia. Na którykolwiek ze składających się na płytę Real Life elementów nie spojrzeć – każdy robi wrażenie.
Genialne dziecko
Po pierwsze, dla tych z Państwa, którzy nie spotkali się jeszcze z Kingą bądź mają podskórne przekonanie o tym, że to nie dla nich, bo żeby słuchać jazzu, trzeba się „znać”, bo inaczej się go „nie zrozumie” (przekonanie, którego, mam nadzieję, uda mi się Czytelników pozbawić) – kilka słów o niej samej. Basistka, kompozytorka, producentka i laureatka Koryfeusza Muzyki Polskiej z 2021 r., a także laureatka wielu innych, międzynarodowych prestiżowych nagród. Córka wibrafonisty Irka Głyka, u którego boku (wspólnie z bratem perkusistą) nagrała dwa pierwsze albumy jako Głyk P.I.K. Trio. Pierwszy z nich ujrzał światło dzienne, kiedy Kinga miała zaledwie 12 lat. Genialne dziecko? Tak. Duma polskiego systemu edukacji muzycznej? Mogłoby tak być, gdyby tylko… tak nie było. Rodzice muzycy, mając w pamięci swoje trudne doświadczenia w szkolnictwie artystycznym, postanowili oszczędzić tego samego swojej córce i nie zdecydowali się wysłać jej do szkoły muzycznej. Nie zostawili jej jednak samej sobie. Pan Głyk – absolwent katowickiej Akademii Muzycznej i stypendysta bostońskiego Berklee College of Music i pani Głyk – absolwentka liceum muzycznego, wzięli Kingę pod swoje skrzydła, ucząc jej nie tylko teorii i praktyki, ale i wrażliwości, dzięki czemu odnalezienie (i usłyszenie) przez nią jej własnego, niczym nieograniczonego głosu było możliwe.
W 2015 r. Kinga Głyk nagrała swój pierwszy solowy album zatytułowany Rejestracja, po którym niedługo później wypuściła nagranie koncertu w Teatrze Ziemi Rybickiej. Pracowitość, determinacja i wsparcie bliskich – zarówno na niwie prywatnej, jak i zawodowej – to był początek, po którym można było spodziewać się wiele. Mało kto jednak mógł przypuszczać, że to nie imponujące osiągnięcia przed uzyskaniem pełnoletniości, a Eric Clapton i internet zapewnią Kindze należyty rozgłos. Jak do tego doszło? Viralem. Udostępnione w social mediach nagranie Głyk, na którym sięga po opracowane przez Jeffa Berlina Tears in heaven, w ciągu kilku tygodni zostało obejrzane ponad 22 miliony razy (video wciąż dostępne jest na YouTube, można przekonać się na własne uszy – warto!). W konsekwencji Kinga nie tylko zaistniała w świadomości twórców i mediów spoza branży muzycznej, ale i dotarła do jej głównych fonograficznych reprezentantów. Wytwórnią, z którą podpisała kontrakt, zostało Warner Music Germany. Czy punkt „po pierwsze” możemy uznać za wyczerpany?
Gwarancja najwyższego poziomu
Jeśli tak, przejdźmy do „po drugie”, w którym więcej już o prawdziwym życiu, a dokładnie – ludziach, którzy je stworzyli. Real Life to album stworzony przez topowych muzyków, od których trudno oczekiwać jakości letniej, przyjemnie zadowalającej. To jedna z tych sytuacji, w której suma poszczególnych elementów daje dużo więcej niż nakazuje logika, bo umiejętności każdego z nich nie są czymś, co da się dookreślić za pomocą liczb, statystyk czy ściśle zdefiniowanych kategorii. Stworzenie takiego a nie innego składu do wspólnego tworzenia przestrzeni, w której nawzajem mogą od siebie czerpać, inspirować się i napędzać to – w świecie muzyki rozrywkowej – przepis na sukces. Czyste złoto. Czyje twarze widać w jego odbiciu?
Saksofonisty Caseya Benjamina (który występował m.in. u znakomitego pianisty Roberta Glaspera), perkusisty Roberta „Sputa” Searighta (grał u Kirka Franklina, niezdetronizowanego do dziś Króla Muzyki Gospel i w Snarky Puppy, o których za chwilę więcej), klawiszowca Caleba McCampbella (członka zespołu Beyoncé i Michaela Bublé – robi wrażenie, prawda?), Juliana Pollacka (czy są tu fani Marcusa Millera? Pollack to jego człowiek!), Nicholasa Semrada (Miss Lauryn Hill) i Breta Williamsa (który grał u boku Steviego Wondera). Wyliczankę zamyka sam Michael League, który poza klawiszami i gitarą elektryczną zagra też na elektrycznym sitarze (proszę koniecznie sprawdzić, jak on brzmi – magia!) i bezprogowym basie baritonie (tu podobnie).
Wspomniany League, jako współproducent, wspierał Głyk w wydaniu tej płyty. Ten pięciokrotny zdobywca nagrody Grammy jest liderem fantastycznego zespołu Snarky Puppy; jeśli czujecie, że soul, funk, r&b, jazz i muzyka etniczna to klimaty, które mogą być wam bliskie – sprawdźcie, co to za jedni. Nie przeraźcie się ich ilością – nie jest to zespół kameralny, są koncerty, na których występują w 15-osobowym składzie, ale to, jak doskonale ze sobą (nomen omen) współgrają, tworząc miejsce dla każdego muzyka, nie ścigając się, a współistniejąc i współtworząc ten imponujący muzyczny wszechświat – to jest coś niesamowitego. W szeregach Snarky Puppy – choć nie od strony sceny, a produkcji – zasiada także Nic Hardy, kolejny laureat Grammy i inżynier dźwięku, którego Głyk także zaprosiła do współpracy. Finiszując „po drugie” – obsada tej płyty nie jest zapowiedzią czy obietnicą, a gwarancją przeżyć na najwyższym możliwym poziomie.
Coraz to nowe rzeczy
Dlaczego warto sięgnąć po Real Life? Kinga Głyk to diament. Jej kariera wciąż ewoluuje, jej podejście do twórczości – dojrzałe, odważne, odkrywcze – prowadzi ją w coraz to nowe miejsca, w których doświadczać możemy coraz to nowych rzeczy. Jeszcze bardziej przejmujących, głębokich, osobistych, ale i imponujących – technicznie, interpretacyjnie. Głyk nie zamyka się w obszarze jednego z gatunków; eksperymentuje, otwiera się na nowe, zadaje pytania i znajduje odpowiedzi. Nie jest łatwo o lidera, który doskonale wykorzystując swoją pozycję (melodia), równie dobrze odnajduje się w szeregach zespołu (rytmika). Kinga Głyk to potrafi. Występując u boku muzyków, którzy niczego i nikomu nie muszą już udowadniać, odnajduje w swojej twórczości nowe jakości, przenoszące ją na kolejny poziom. Towarzyszenie jej w tym procesie, niezależnie od etapu, na którym się dołączyło (jeśli ktoś z Państwa zna ją od lat – wspaniale, jeśli dziś usłyszał o niej po raz pierwszy – świetnie!), z perspektywy odbiorcy, słuchacza, recenzenta – jest czymś fascynującym.