Pisałem niedawno o protestach rolników w skali europejskiej, objaśniając, że próbują ratować swój rodzaj produkcji i swój styl życia przed zniszczeniem. To dla Europy nie powinno być obojętne choćby w jednym kontekście: samowystarczalności żywnościowej naszego kontynentu. Ta samowystarczalność była motywem konstruowania wspólnej polityki rolnej. To dla niej stworzono kosztowny system dotacji. Dziś eurokraci zdają się nią przejmować coraz mniej. Chcą otwierać rynek na produkty rolne z odległych miejsc na świecie. Z drugiej strony, śrubują normy związane z polityką klimatyczną, z ekologią, tak że ich rodzimi producenci mają kłopot z ich udźwignięciem. W międzyczasie protest rozlał się po Polsce w postaci dokuczliwych blokad. Zawsze twierdziłem, że samowolne zamykanie przejazdów ma w sobie coś z miękkiego terroryzmu. Mieliśmy już nawet epizod z karetką na sygnale, odsyłaną dłuższą trasą. Dzieje się to w całym kraju, ale szczególnie na granicy z Ukrainą, bo w Polsce głównym problemem dla rolników są płody rolne od naszego wschodniego sąsiada.
Rząd Donalda Tuska reaguje schizofrenicznie. Z jednej strony wyraża sympatię dla protestów, próbuje obiecywać dopłaty do różnych produktów. Z drugiej delikatnie grozi. Tusk ogłosił koncept uznania przejść granicznych za tzw. infrastrukturę krytyczną. To by oznaczało możliwość policyjnego przerywania blokad na granicy. Prawica krzyczy, że ten rząd chce się rozprawić z rolnikami siłą. Mnie brakuje takiej stanowczości ocen. Zatrzymywanie pociągów czy samochodów jest bezprawiem, podobnie jak wysypywanie ukraińskiego zboża. Podobno transporty z pomocą wojskową są niezagrożone, ale trzeba je chronić. Nawet uwagi Tuska o możliwych inspiracjach putinowskiej agentury, choć oparte na razie na zdjęciach jednego traktora z proputinowskimi napisami na masce, nie są bezsensowne. Władimir Putin zaciera ręce z powodu tego konfliktu. Nie wykluczam, że gdzieś wokół tego protestu krzątają się jego ludzie.
Ale dodam kilka uwag. Jesteśmy tak naprawdę w sferze domniemań. Czy wysypywane zboże jest wwożone na potrzeby polskiego rynku, czy w ramach tranzytu? Nie wiemy. Przypomnę, że poprzedni rząd zabronił importu do Polski (wbrew przepisom unijnym), ale przyzwalał na tranzyt. Ten stan rzeczy się formalnie utrzymuje. Ileż wtedy opozycja – teraz koalicja – poświęciła energii na krzyk, że PiS nie umie szczelności tego tranzytu przypilnować. Teraz się okazuje, że nowy rząd także, zdaniem rolników, tego nie potrafi. Czy to rzeczywiście niewykonalne, czy mamy państwo z papieru, niezależnie od tego, kto rządzi?
Tamta opozycja obiecywała dogadanie się – z Brukselą albo z Ukrainą. Mateusz Morawiecki tego nie umie, my będziemy umieć – padało nieustannie. I znów: mamy kontynuację, głównie bezradności. Może jest jak w greckiej tragedii: nie ma dobrego rozwiązania. Bo niezależnie od tego, do kogo należą wielkie gospodarstwa ukraińskie (do korporacji), Kijowowi zależy na tym imporcie. Zwłaszcza w sytuacji przyciśnięcia Ukrainy przez Rosję. Równocześnie polscy rolnicy opowiadają, że są bliscy ruiny. Niektórzy miastowi powątpiewają w ich trudną sytuację, przedstawiają jako egoistów broniących swoich dochodów. Ja widzę w ich proteście tyle determinacji, że raczej im wierzę. Tusk się miota. Chce równocześnie zadowolić Brukselę i część swojego liberalnego, wielkomiejskiego elektoratu, który popiera politykę proukraińską. I równocześnie boi się utraty wszystkich rolników na rzecz prawicy. Rozumiem to miotanie się – to polityka. Rzecz w tym, że dopiero co Tusk z tego samego powodu rzucał się do gardła Morawieckiemu.