Logo Przewdonik Katolicki

Moda na rolnictwo

Piotr Wójcik
fot. East News

Rolnicy stanowią coraz mniejszą grupę elektoratu. Na samej wsi z rolnictwa żyje mniej niż 10 proc. mieszkańców. A jednak w 2023 r. to właśnie ono nieoczekiwanie stało się kwestią polityczną.

Podczas poprzednich kampanii wyborczych rolnictwo nie należało do wiodących tematów. Problemy rolników mało kogo rozgrzewały, a jeśli trafiały na czołówki mediów, to raczej za sprawą uciążliwych demonstracji, a nie z powodu realnego zainteresowania ich problemami. Partie polityczne zwykle też nie umieszczały rozwiązań skierowanych do rolników na swoich sztandarach. Nawet jeśli składały jakieś obietnice tej grupie zawodowej, to raczej przy okazji.
W 2015 r., gdy PiS objęło władzę, nikt nie kojarzył tego ugrupowania jako reprezentanta polskich rolników. Wśród głównych obietnic wyborczych z tamtego czasu próżno też szukać postulatów uszytych właśnie pod nich. Wręcz przeciwnie, wielu producentów rolnych niekoniecznie było zadowolonych z ograniczenia handlu w niedzielę czy minimalnej stawki godzinowej. Zaledwie osiem lat później sytuacja zmieniła się diametralnie. Prawo i Sprawiedliwość wypchnęło ze wsi PSL, stając się niekwestionowanym reprezentantem interesu jej mieszkańców. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, by zepchnąć PiS z tego tronu. Obecnie rozgorzała walka o poparcie samych rolników. 
To o tyle zaskakujące, że rolnicy stanowią coraz mniejszą grupę elektoratu. Na samej wsi z rolnictwa żyje mniej niż 10 proc. mieszkańców. W rolnictwie pracuje obecnie ok. 8 proc. ogółu zatrudnionych, przy czym większość z nich nie czuje się rolnikami, tylko pracownikami najemnymi. Poza tym rolnictwo nie jest jednorodne. Poszczególne branże mogą mieć zupełnie inne potrzeby czy interesy.
A jednak w 2023 r. to właśnie rolnicy jako tacy stali się grupą, którą wszystkie partie próbują przeciągnąć na swoją stronę. Propozycje programowe skierowane do nich znalazły się wśród obietnic wyborczych wszystkich głównych partii politycznych, a media głównego nurtu nagle zaczęły być szczególnie zainteresowane produkcją zbóż. Rolnictwo nieoczekiwanie stało się kwestią polityczną.

Kontekst ważniejszy od treści
Oczywiście główną przyczyną jest spór o import ukraińskich zbóż. W normalnych czasach pewnie mało kogo by ten temat interesował, ale obecnie znalazł się on w specyficznym kontekście naszych relacji z toczącą wojnę Ukrainą i trwającej w Polsce debaty na temat skali pomocy dla Kijowa i uchodźców. Drugim elementem tego kontekstu są zbliżające się wybory, w których partia rządząca zawzięcie walczy o swój wizerunek nieustępliwego obrońcy polskiego interesu, a opozycja stara się tę narrację obalić. W ten sposób niewątpliwie realne problemy jednej z wielu rolniczych branż urosły do rangi kluczowego problemu naszego kraju.
Faktem jest, że na polskim rynku pojawiła się ogromna ilość ukraińskich zbóż, co zdestabilizowało sytuację niektórych producentów rolnych. W 2021 r. Polska zaimportowała 1,2 mln ton zbóż i produktów zbożowych, tymczasem w zeszłym roku było to aż trzy razy więcej. Ten wzrost dotyczył jednak tak naprawdę tylko dwóch rodzajów zbóż. Przede wszystkim ziarna kukurydzy, której import wzrósł niemal dziesięciokrotnie – z 222 tys. ton do przeszło 2 mln. Poza tym o przeszło połowę wzrósł import pszenicy – z 610 do 951 tys. ton. Import pozostałych zbóż właściwie się nie zmienił, a żyta nawet dwukrotnie spadł. Poza tym polski rynek zalały także ukraińskie nasiona oleiste, szczególnie rzepak i słonecznik, w których produkcji Ukraina przoduje.
Te liczby robią wrażenie, trzeba jednak zdać sobie sprawę z realnej wagi problemu. Import wszystkich zbóż do Polski w zeszłym roku osiągnął wartość nieco ponad 1 mld euro. W tym samym czasie cały import do Polski osiągnął wartość 366 mld euro. Łączny import zbóż – nie tylko tych z Ukrainy – to w skali kraju kwestia zupełnie marginalna. Odpowiada za ponad jedną czwartą procenta (!) całego importu. I to już po uwzględnieniu zeszłorocznego napływu pszenicy i kukurydzy znad Dniepru.
Za zdecydowaną większość tego dodatkowego importu odpowiadało ziarno napływające z Ukrainy. Doprowadziło to do spadku cen niektórych zbóż na rynku, co zaś obniżyło opłacalność biznesu ich producentów. Co gorsza, doprowadziło do sytuacji, w której ziarno zalegało w przepełnionych magazynach, a to już groziło poniesieniem przez nich ogromnych strat. Problem dotyczył także innych krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej. Wiosną udało się chwilowo zagasić ten pożar, gdyż Komisja Europejska czasowo zawiesiła import pszenicy, kukurydzy, rzepaku i słonecznika do UE. Początkowo do 5 czerwca, ale potem przedłużyła go o kolejne trzy miesiące. KE dała więc pół roku na udrożnienie kanałów logistycznych, które zatkały się pod naporem ukraińskich zbóż. Zakaz obowiązywał do 15 września, a KE postanowiła go nie przedłużać, gdyż według niej spełnił już swoją rolę.
Ta decyzja spotkała się ze sprzeciwem trzech krajów UE: Polski, Słowacji oraz Węgier. 15 września odpowiedzialny za handel międzynarodowy minister rozwoju i technologii Waldemar Buda wydał rozporządzenie zakazujące przywozu do Polski z Ukrainy kilku wyszczególnionych kategorii towarów rolnych – nie tylko pszenicy, kukurydzy, rzepaku i słonecznika, ale też mąki pszennej i otrębów. Zakaz jest bezterminowy, ale wyłączeniu podlega tranzyt, o ile kończy się w jednym z polskich portów morskich. Podobne działania podjęły Słowacja i Węgry, przy czym Budapeszt poszedł znacznie dalej i zakazał importu 25 produktów rolno-spożywczych znad Dniepru.

Piramidalne kuriozum
W ten sposób Warszawa z powodu problemu co najmniej niepierwszorzędnego poszła na starcie z Komisją Europejską i Kijowem. Warunki handlu z państwami spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego niezaprzeczalnie leżą w gestii Unii Europejskiej, a państwa członkowskie nie mogą sobie dowolnie ustalać ceł, kwot przywozowych czy zakazów. Oczywiście takie przypadki się zdarzają – rok temu w kwietniu Polska wprowadziła embargo na węgiel z Rosji, więc uczyniła to kilka miesięcy przed analogicznym działaniem całej UE. Bruksela nie zgłaszała wtedy pretensji do Warszawy. Także w tym przypadku, przynajmniej jak na razie, UE nie podjęła jakichś działań wymierzonych w trzy nieposłuszne kraje, najwyraźniej licząc na dalsze rozmowy.
Zadziwiająco agresywna była za to reakcja Kijowa. Ukraina zapowiedziała skierowanie sprawy do arbitrażu w Światowej Organizacji Handlu, co akurat nie jest jeszcze niczym niebywałym – od tego przecież ten arbitraż jest. Poważniejsze są jednak zapowiedzi konkretnych retorsji dotyczących polskiego eksportu warzyw i owoców do Ukrainy. Z punktu widzenia gospodarki to znów nieistotne zagrożenie – sprzedaż polskich warzyw i owoców Ukrainie osiągnęła w zeszłym roku wartość 158 mln euro. Niemniej takie retorsje nie przysłużą się dobrym relacjom Ukrainy z jej kluczowym sojusznikiem w Europie.
Co gorsza, prezydent Wołodymyr Zełenski podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ wygłosił przemówienie, w którym nazwał działania niewymienionych z nazwy europejskich sojuszników „przygotowaniem sceny dla moskiewskiego aktora”. Jakby tego było mało, podczas przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy, z którym podobno łączy go przyjaźń, ostentacyjnie wyszedł z sali. W reakcji polskie MSZ wezwało ukraińskiego ambasadora, któremu przekazano protest naszej strony wobec słów prezydenta Ukrainy oraz ogólne zaniepokojenie podejściem Kijowa do „kryzysu zbożowego”.
Sprawa jest więc kuriozalna na wielu poziomach. Branżowy problem napływu czterech rodzajów ziarna z Ukrainy nagle nabiera absurdalnie dużego znaczenia w polskiej debacie publicznej. Opozycja zwietrzyła szansę na uderzenie w rząd przed wyborami, a ten drugi chętnie w to wszedł, by móc na tym polu przypomnieć o swoim wizerunku szeryfa broniącego polskiego interesu. Przy okazji puszczając oko do coraz liczniejszych wyborców niechętnych pomaganiu Ukrainie i uchodźcom. Dla interesu partyjnego Warszawa postanowiła też iść na starcie z Brukselą i Kijowem jednocześnie. I to w sprawie, którą w innych okolicznościach mało kto by w ogóle odnotował.
Reakcja Kijowa jest jeszcze bardziej zadziwiająca. Niektórzy komentatorzy w Polsce odebrali „asertywne” działania Ukrainy jako przykład chłodnej walki o swoje interesy. Trudno się z tym zgodzić – był to raczej przykład irracjonalnego i pełnego niepotrzebnych emocji wzburzenia względem swojego kluczowego sojusznika. Na tym tle nawet rozgrzani polscy politycy wypadają jak zdystansowani księgowi ze Szwajcarii.
W Polsce przebywa około 1,5 mln uchodźców z Ukrainy, którzy mają prawa do takich samych świadczeń społecznych jak Polacy. Wystarczy jedna decyzja Warszawy, żeby im te uprawnienia socjalne odebrać. Zełenski, broniąc interesu dużych producentów zbóż znad Dniepru, stawia więc na szali sytuację ekonomiczną 1,5 mln swoich rodaków. Zresztą nie tylko ekonomiczną – przecież tego typu reakcje mogą również spowodować zmianę nastrojów wśród polskich obywateli. Polacy dotychczas zasadniczo przyjęli uchodźców ciepło i ze zrozumieniem, ale badania chociażby CBOS pokazują, że karnawał w tych relacjach już się kończy.
Zresztą dla uczciwości warto dodać, że reakcje Kijowa nie spotkały się z aprobatą także nad Dnieprem. Bardzo krytyczną opinię opublikował na platformie X (dawny Twitter) były doradca Zełenskiego Ołeksij Arestowycz. „Każdy rząd ukraiński zaczyna inaczej, ale kończy w ten sam sposób – polityczną autodestrukcją” – napisał Arestowycz. Komentarze zdecydowanej większości ukraińskich internautów były w podobnym tonie. „Abraham Lincoln kiedyś powiedział, że pokona swoich wrogów, robiąc z nich swoich przyjaciół. My powinniśmy się najpierw nauczyć, jak nie robić ze swoich przyjaciół wrogów” – zauważył użytkownik Fedir Korobeynikov.

Z armaty do wróbla
Główne partie polityczne w Polsce postanowiły popłynąć na fali i gremialnie stały się obrońcami interesów rolników. W tym sezonie wyborczym każde szanujące się ugrupowanie polityczne musi mieć jakieś rozwiązanie skierowane do producentów rolnych. Wystarczy rzut oka na te propozycje, by się zorientować, że zostały one stworzone czysto rytualnie. Ich autorzy nawet nie próbują ukrywać, że chodzi o coś innego niż wyborczy pijar. PiS obiecało program „Lokalna półka”, który zobowiąże dyskonty do oferowania przynajmniej dwóch trzecich warzyw, owoców, nabiału i mięsa od lokalnych dostawców. Miejmy nadzieję, że znajdą się wyjątki dla rejonów kraju, w których tych dóbr się nie produkuje.
Koalicja Obywatelska, która w międzyczasie wysłała do Brukseli Michała Kołodziejczaka w charakterze obrońcy polskiego rolnictwa, co było czystą sztuką dla sztuki, zaproponowała coś zadziwiająco podobnego – obniżyła jedynie próg do 51 proc., i mowa jest o towarach polskich, a nie lokalnych. Trzecia Droga zapowiedziała wprowadzenie natomiast systemu kaucyjnego, który umożliwiłby skuteczniejszą kontrolę ziarna wpływającego przez wschodnią granicę, oraz zwiększenie dopłat dla gospodarstw z unijnej polityki rolnej.
Patriotyzm gospodarczy oraz wspieranie lokalnych dostawców same w sobie są oczywiście chwalebne. Trudno jednak nie dojść do wniosku, że PiS i KO strzelają z armaty do wróbla. Przyjrzyjmy się choćby bilansowi warzyw, który publikowany jest przez GUS w roczniku statystycznym rolnictwa. W 2021 r. spożycie krajowe warzyw wyniosło 4,9 mln ton. Import wyniósł 846 tys. ton. Towary importowane odpowiadały więc ledwie za 17 proc. spożywanych w Polsce warzyw. Poza tym nasz eksport warzyw wyniósł 1,1 mln ton, a więc był wyraźnie wyższy od importu. Chcemy ograniczyć import z innych krajów, chociaż sami eksportujemy do nich jeszcze więcej?
Nieco gorsza sytuacja występuje na rynku owoców. W 2021 r. spożycie krajowe wyniosło 4,8 mln ton, z czego niecałe 1,4 mln ton było zaimportowane. Import zaspokoił więc 29 proc. spożycia – produkcja krajowa znów odpowiadała za ponad dwie trzecie, których wymagać chce od marketów PiS. Nasz eksport owoców wyniósł 1,1 mln ton, więc był niższy od eksportu, ale niewiele. Poza tym warto zauważyć, że za rosnący import odpowiadają nie tylko nastawione na zysk dyskonty, ale też coraz bardziej popularne owoce z krajów egzotycznych, takie jak mango, awokado czy ananas. Polacy nie chcą jeść w nieskończoność jabłek, śliwek i gruszek.
Polscy politycy mieli dużo czasu, by autentycznie pomóc poszkodowanym producentom. Mogli rozbudować infrastrukturę służącą do tranzytu ziarna z Ukrainy, by w międzyczasie nie rozlewało się po Polsce. Mogli też pomóc polskim producentom znaleźć nowych kontrahentów dla eksportu – przecież w zeszłym roku byliśmy o krok od globalnego kryzysu żywnościowego i wiele krajów świata potrzebowało zboża. Zamiast tego woleli na ostatnią chwilę podejmować gwałtowne ruchy, w wyniku czego marginalna w sumie sprawa została rozbuchana do poziomu kryzysu międzynarodowego. To jest tak bardzo polskie zachowanie, że aż trudno się denerwować. Warto byłoby jednak zacząć stopniowo odchodzić od tych niekorzystnych elementów naszej tradycji. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki