Różne są opinie o religijności świątecznej i o ludowych rytuałach. Dla jednych są one świadectwem tego, jak to wiara i doktryna Kościoła przeniknęły do porządku społecznego, dla innych odwrotnie – jak to wierzenia pradawne, pogańskie, magiczne, przekształciły wykładnię religijną na użytek społeczny. Za prof. Jerzym Bartmińskim można tutaj stwierdzić, że nastąpiły dwa procesy: „chrystianizacja folkloru” i „folkloryzacja chrześcijaństwa”. Ten nieżyjący już wybitny lubelski folklorysta podkreślał: „Rytuały bożonarodzeniowe i noworoczne są najlepiej rozpoznanym, najbardziej wyrazistym przykładem chrystianizacji obrzędowości przedchrześcijańskiej z równoczesnym zachowaniem wielu jej elementów”.
Wigilią (od łacińskiego vigilia/vigiliae – czuwanie, czuwanie nocne) określali chrześcijanie dzień poprzedzający ważne święto (nie tylko Boże Narodzenie; mogły to być np. ważne święta kościelne, narodowe, agrarne itp.). Były też znane wigilie wydarzeń (podróży, rocznicy). W kontekście zaś Bożego Narodzenia słowo „wigilia” odnosi się zarówno do dnia Wigilii (24 grudnia), jak i kolacji wigilijnej. Nadmienić należy, że Wigilia wchodziła w skład zimowego cyklu świętowania. Okres ten zaczynał się dnia św. Mikołaja (a precyzyjniej od wigilii tego święta, czyli 5 grudnia), a kończył się świętem Trzech Króli, czyli uroczystością Objawienia Pańskiego (6 stycznia). W tym ludowym cyklu świątecznym, pokrywającym się zasadniczo z kalendarzem liturgicznym, dochodziło do szeregu kumulacji, był to bowiem rozciągnięty w czasie okres liminalny – graniczny. Rejestrowano wówczas: zimowe przesilenie dnia z nocą, kończył się stary rok i zaczynał nowy; wegetacja i przyroda pozostawały w zimowym uśpieniu, a życie w pozornej śmierci. Stąd wypatrywano z nadzieją przebudzenia, wreszcie – a może raczej przede wszystkim – oczekiwano narodzin Zbawiciela, a następnie celebrowano jego przyjście na świat.
Z myślą o urodzaju
Wieczerzę wigilijną rozpoczynało pojawienie się pierwszej gwiazdki na niebie. Odmawiano wtedy krótką modlitwę. W niektórych regionach Polski po pacierzu miała miejsce chwila milczenia (ponoć w tym momencie dusze zmarłych dołączały do uczestników wieczerzy). Następnie łamano się opłatkiem, a czasami dodatkowo również pieczywem czy jabłkiem. Składano sobie przy tym życzenia. Dzielenie się opłatkiem zaczynał sam gospodarz od swojej żony, następnie zgodnie z zasadą starszeństwa składał życzenia pozostałym członkom rodziny, wreszcie na samym końcu – w przypadku majętnych kmieci – swojej czeladzi i innym uczestnikom wigilii. Życzono sobie, jak pisze znawczyni obrzędowości świątecznej Róża Godula, najczęściej zdrowia, szczęścia w nadchodzącym roku, pomyślności, bogactwa, obfitych plonów i wreszcie, aby wszyscy doczekali następnej wigilii.
Potem siadano do stołu i rozpoczynano ucztę: specyficzną, bo postną, bezmięsną, często również zimną, wystudzoną, aby uobecnić chłód tamtego świata, jego martwotę – wszak na wieczerzy byli obecni zmarli. Nie wstawano też od stołu, obowiązywał imperatyw spoczynku (by wstawaniem nie wystraszyć czy nie przysiąść dusz przodków). W tym czasie cały inwentarz wypoczywał, a w stodole leżały nawet na ziemi ściągnięte narzędzia pracy rolnika, by i one były w spoczynku. Chłód, bezruch, cisza, podniosłość i powaga towarzyszyły uczcie. Aby przywołać pomyślność w nowym roku, gospodarz pierwszą łyżkę grochu lub kutii podrzucał do góry, zaklinając tak w przyszłości obfite plony. Następnie jedzono posiłek, w XIX w. na ogół korzystając z jednej misy (począwszy od gospodarza, a potem wedle starszeństwa). Poświadczone jest spożywanie 12 potraw (by upamiętnić 12 apostołów i nawiązać do 12 miesięcy w roku), podobnie jak podawanie nieparzystej liczby dań, by przywołać urodzaj. Panowało przekonanie, że im więcej potraw znajdzie się na stole, tym obfitość plonów w nadchodzącym roku będzie większa. Z ryb na wigilijnym stole pojawiał się śledź, rzadziej gatunki słodkowodne (karp, szczupak, sandacz).
Sól i chleb, a także czosnek podczas uczty służyły jako wypróbowane apotropeiony: zabezpieczały biesiadników w sytuacji przejścia, gdyż wierzono, że w wieczór ten wzmagała się aktywność sił demonicznych. Nieustannie i po wielokroć zaklinano przy stole urodzaj na gospodarstwie. Większość potraw wigilijnych przygotowywano z produktów rosnących na własnym polu, obowiązywał wspomniany już zakaz wstawania od stołu i kładzenia nań łyżki, póki nie skosztowano wszystkich dań. Najważniejszym produktem w chłopskim świecie i podstawą wiejskiego etosu był chleb (symbol pożywienia i zarazem złożony, wieloaspektowy znak zakorzenienia w wierze – przez ostatnią wieczerzę i Modlitwę Pańską). W różnych częściach izby, w zależności od regionu, rozstawiano potrzebne do wypieku chleba ziarno (przy snopie w rogu izby, przy dzieży), kładziono je do potraw, pod obrus, eksponowano znaczenie produktów mącznych. Gdzieniegdzie jedzono kolację na dzieży.
Podczas wigilii stół, przy którym spożywano, opasano łańcuchem, co miało kolejny raz zaklinać urodzaj, i kładziono pod niego żelazo płużne, tłumacząc to tym, aby w przyszłości pola nie były rozorane przez krety.
Kontakt z zaświatami
Wigilia i czas Godów (tak nazywano okres od Bożego Narodzenia do Trzech Króli) to w kalendarzu ludowym dawne święto zmarłych (na Kresach łączono je z obrzędowością dziadów). Dla błąkających się dusz pozostawiano po wieczerzy wigilijnej wolne nakrycia i resztki z kolacji; dla nich też zawsze przygotowane były zboże i groch. Pragnąc się ustrzec przed niepożądanym kontaktem z duchami, kładziono również pod stołem metalowy ostry przedmiot, rozrzucano czosnek i umieszczano chleb z solą na stole. W wieczór wigilijny miało otwierać się niebo, woda miała się zmieniać w wino, kwitnąć miały rośliny pod śniegiem, a zwierzęta miały mówić ludzkim głosem. Podobnie jak z duszami osób zmarłych, wierzono gdzieniegdzie, że podczas wigilii pojawi się samo dzieciątko Jezus i zostawiano specjalnie dlań jedzenie i opłatek na noc. Obecność istot niezwykłych, przebywających zazwyczaj w zaświatach, starano się wykorzystać podczas czynienia różnych wróżb. Wierzono bowiem, że postaci z zaświatów posiadają umiejętność przepowiadania przyszłości i zwiastują wydarzenia, które niechybnie w przyszłości się dokonają. W niektórych regionach Polski poświadczone jest udawanie się mieszkańców wsi tuż przed pasterką na groby osób bliskich po to, żeby podzielić się również ze zmarłymi na cmentarzach opłatkiem (zakopując go w ziemi) i zapalić na mogiłach świece.
Odwrócenie porządku
Wigilia to uroczystość wspólnotowa. Wspólnota, jak wierzono, przenikała cały świat ludzi: żywych, ale i zmarłych (ci ostatni nie byli tylko częścią pamięci – oni też w wigilii „uczestniczyli”). Uroczystość inkorporowała zwierzęta (zarówno udomowione, jak i dzikie), rośliny, a nawet zjawiska natury. Jan Stanisław Bystroń pisał: „W niektórych okolicach [podczas wigilii] i mróz zapraszano, słowem – starano się o to, by w dniu tym nikogo nie pominięto i z wszystkimi się godzono. Był to zresztą dzień nadzwyczajny; wiara była powszechna, że w tym dniu cała przyroda odczuwa, iż zbawiciel na świat przychodzi, i bierze udział w ogólnej radości”. Słowem wspólnota rozciągała się na cały świat, nie było odgrodzenia się człowieka od natury.
W miejsce struktury społecznej demonstracyjnie manifestowała się antystruktura, określana przez Victora Turnera jako communitas. Była wówczas bowiem obecna przede wszystkim równość, a nawet akcentowano odwrócenie porządków: zdegradowanie bogactwa, wywyższenie biedy, nie tyle eksponowanie siły, ile słabości (wręcz mocy bezsilnych). Nie trzeba dodawać, że imperatywem było tutaj ubóstwo ewangeliczne. Przed laty tak pisała Joanna Tomicka o wigilii: „Do wieczerzy zasiadali przy jednym stole gospodarze i parobcy, ubodzy i bogaci; co więcej pożądane było goszczenie biednego lub bezdomnego. Dla niespodziewanego gościa pozostawiano zawsze wolne miejsce. Zrównanie ludzi o różnym statusie społecznym przybierało nieraz postać odwrócenia ról. Tak się zdaje świadczyć mowa gospodarza z Poznańskiego: «Siadajcie wszyscy, przez cały rok służyliście mi, niech więc w tej nocy, kiedy Pan Jezus w ubóstwie się narodził, ja wam usłużę»”. Te ostatnie słowa gospodarza z Wielkopolski ze spuścizny Oskara Kolberga dotyczą połowy XIX w. O. Jacek Salij OP określił je swego czasu jako manifestowanie „powszechnej miłości i równości”.
Wiejski człowiek podkreślał również, o czym już wspominałem, relację względem gospodarstwa, z którego plony podczas wieczerzy obficie kosztowano, zaklinając zarazem pomyślność. Ale odniesieniem dlań była w ogóle cała przyroda, kosmos, również żywioły nieprzewidywalne, choroby (np. febra), istoty dzikie (w tym zły wilk, którego symbolicznie zapraszano na wieczerzę), byty ponadnaturalne. I na tym tle dopiero rozpatrywano stosunek człowieka do człowieka, budowano inne więzi społeczne, a egalitaryzm tryumfował w pełni. Obrazem takiej postawy jest opisane przez Władysława Reymonta w Chłopach przyjęcie na kolację wigilijną do biesiadnego stołu Borynów ubogiej staruszki Jagustynki, tułającej się w zimny wieczór, zdegradowanej i wyrzuconej z domu przez wyrodne dzieci. Pozostawione dla zbłąkanego wędrowca miejsce tak się wypełniło.
Nastrój świąteczny i atmosferę wspólnoty bardzo dobrze unaoczniał paralelny i wpisujący się w zimowy cykl świętowania obrzęd „godzenia służby”. Przypadał on najczęściej już podczas samych Godnych Świąt, np. w dzień św. Szczepana (26 grudnia), rzadziej w Nowy Rok bądź w uroczystość Epifanii. Polegał on na uroczystym podejmowaniu parobków przez gospodarza poczęstunkiem w związku z wygaśnięciem umów o pracę. Była to swoista zamiana ról – gospodarz usługiwał, przymilał się, a także prosił kornie o dalszą pracę. Chodziło o to, by dotychczasowi pracownicy pozostali jeszcze przez rok, pełniąc swoje obowiązki w gospodarstwie, ale też przez tę formę rytualną oferowano i nowym sługom możliwość podjęcia pracy. Podejmując parobków posiłkiem oraz alkoholem, gospodarze zabiegali o ich względy, przekonując, prosząc, nalegając, zapewniając dobre traktowanie i korzystne warunki pracy w nadchodzącym roku, wreszcie usługując przy stole. Słudzy, zachowujący się butnie i wyzywająco ponad swoją dotychczasową kondycję społeczną (wszak na co dzień zaliczali się często do biedoty wiejskiej), byli zachęcani posiłkiem i pochlebstwami. Obrzęd kończył się przyjęciem przez opornego sługę oferowanych darów, kolędy pieniężnej i przepiciem tego wódką.
Z kolędą po domach
Wraz z wieczerzą wigilijną zaczynało się śpiewanie kolęd i chodzenie po wsiach. W okresie trwającym od Wigilii Bożego Narodzenia doniosłą rolę odgrywali bowiem kolędnicy, którzy przemieszczali się od chaty do chaty, śpiewając kolędy i składając życzenia. Były to tzw. obchody kolędnicze, a nie pochody w dzisiejszym znaczeniu. Towarzyszyła temu wesołość i różne psoty. Różnorodność grup kolędniczych była olbrzymia, przebierali się oni za ludowe maszkary i obcych: za turonia, kozę, niedźwiadka, konika, bociana, diabła, dziada, babę, cygana, żydówkę, doktora, szklarza. Na południu Polski kolędnikom często towarzyszyły żywe zwierzęta (krowa, koń). Chodzono z symbolami: gwiazdą kolędniczą, szopką, bądź przynoszono zielone drzewko „podłaźniczkę”. Przemieszczające się od chaty do chaty grupy herodów, pastuszków i innych przebierańców odgrywały sceny związane z narodzeniem Zbawiciela. Śpiewane kolędy poruszały też problematykę magiczno-agrarną (zapowiadały nadejście po wielokroć pomyślności na gospodarce), w niektórych pojawiały się tematy miłosne (dotycząca na ogół zabiegów o względy panien czy wróżenie im zamążpójścia). Niejednokrotnie kolędowanie obok znanego na południu Polski obrzędu „kupowania sadu” pełniło ważną funkcję podczas zalotów.
To tylko namiastka bardzo złożonej obyczajowości. Widać w niej wiele pozostałości dawnych, pogańskich, ale też typowo chrześcijańskich treści i form. Widać i rzeczy błahe, i niezwykle doniosłe. W zasadzie każdy region Polski miał przy tym własną, typową dla siebie obyczajowość bożonarodzeniową. Także grupy zawodowe, warstwy społeczne zawsze coś od siebie dodawały. Wigilia była bowiem ucztą doniosłą – streszczeniem chłopskiego bytu i świata wartości.
Równocześnie religijność bożonarodzeniowa aż nazbyt często była spłycana, zwłaszcza przez elity. Mówiło się o niej jako zmysłowej, uczuciowej, emocjonalnej, ludowej – w pewien sposób zbanalizowanej, a jednocześnie zatracającej mistycyzm. Ale zmysłowość, owe sensualne wychylenie – jak podkreślają etnolodzy – niekoniecznie musiało mistykę pomijać. Było wręcz przeciwnie.
Magdalena Zowczak przytacza chociażby głębię znanej pastorałki Jam jest dudka, a konkretnie jej ostatnie zwrotki, gdzie człowiek uznaje się za instrument w rękach Boga:
„Jać będę grał póki mi sił staje,
I sam Ci się za instrument daję.
Graj sobie graj, graj Panie graj.
Jak tylko chcesz do uciechy swojej
Ciągnij strony z ciała, z duszy mojej.
Graj sobie graj, graj Panie graj.
Bij jak w bęben, aż tubalne głosy
Serce wyda, niech idą w niebiosy.
Bij Panie, bij, bij w serce bij.
Pomnij, Jezu, żem ja Twój jest dudka,
Dusza moja Twoja jest chałupka.
Żyj we mnie żyj, żyj wiecznie, żyj”.
Istotnie, taka jest duchowość bożonarodzeniowa, łącząca zarówno to, co zmysłowe i cielesne, z tym, co duchowe, to, co dotykalne, z tym, co ulotne, to, co człowiekowi dane z poddaniem się tegoż człowieka Najwyższemu Darczyńcy. Ma miejsce bowiem zestrajanie człowieczego losu z wolą Bożą. Człowieczego bycia jako osoby, która stworzona została na obraz i podobieństwo Boże, co święta Bożego Narodzenia dobitnie ukazują.