Byłaś w delegacji, z którą spotkali się biskupi po ostatnim zebraniu KEP. To był długo wyczekiwany moment, przełomowy w polskiej historii zmagania się Kościoła z problemem pedofilii. Jakie nastroje towarzyszyły Ci przed tym spotkaniem?
– Miałam w sobie sporo lęku o to, żeby to spotkanie nie zamieniło się we wzajemną agresję. Miałam świadomość, że biorąc pod uwagę to, co dzieje się dziś wokół skrzywdzonych w Kościele w Polsce, to może być szansa jedna na milion. Gdybyśmy coś zawalili, taka szansa za naszego życia mogłaby się nie powtórzyć. Dlatego z naszej strony chcieliśmy zrobić wszystko, żeby to było faktycznie spotkanie człowieka z człowiekiem, a nie kolejny etap jakiejś wojenki. Dlatego próbowaliśmy deeskalować różnego rodzaju napięcia i trudne emocje, które się przed tym spotkaniem pojawiały w przestrzeni publicznej. Próbowaliśmy łagodzić bojowe nastroje tych, którzy mówili nam: „dokopcie biskupom”. Nam absolutnie nie chodziło o dokopanie komukolwiek. Jeśli się komuś „dokopie”, trudno jest potem z nim pracować. Jeżeli zaś mamy wspólnie pracować na rzecz dobra osób skrzywdzonych i na rzecz dobra Kościoła, na który biskupi mają ogromny wpływ, to musimy przynajmniej spróbować wejść w prawdziwy dialog.
Drugą moją obawą było, żeby nie zawieść sygnatariuszy listu, który w maju wspólnie wysłaliśmy do Rady Stałej KEP. Osoby skrzywdzone seksualnie w Kościele to jest grupa bardzo różnorodna. Nie próbowaliśmy więc być reprezentantami wszystkich skrzywdzonych, ale reprezentantami sygnatariuszy. Ale to wiązało się z wyborem, przed którym stanęliśmy. Na podstawie listu do Rady Stałej KEP i późniejszej ankiety wśród sygnatariuszy wyodrębniliśmy dziesięć tematów. Czasu na spotkanie mieliśmy niewiele. Mogliśmy więc albo zatrzymać się przy jednym czy dwóch tematach i starać się wyjść ze spotkania z konkretem – albo poruszyć każdy z tematów, wyjaśnić go precyzyjnie, posłuchać odpowiedzi biskupów, ale nie wchodzić w temat zbyt głęboko. Biorąc pod uwagę, że list podpisało czterdzieści sześć osób i że dla każdej z nich inny postulat był najważniejszy, nie mogliśmy sobie wybrać, którym się zajmiemy, a którym nie. Uznaliśmy, że jeśli chcemy być w porządku wobec sygnatariuszy, to musimy rozmawiać o wszystkich postulatach. Ale to oznaczało, że ze spotkania nie wyjdziemy z żadnymi konkretnymi ustaleniami. A to znów oznacza, że wielu osobom to się nie spodoba, że będą zawiedzeni. Nastawiałam się na to, że cokolwiek się wydarzy, znajdzie się sporo osób niezadowolonych. Starałam się więc, żeby niezadowoleni nie byli przede wszystkim sygnatariusze listu, bo to oni byli najważniejsi.
Sporo obaw. Ale szłaś tam również z jakąś nadzieją?
– Miałam sporo nadziei, choć ona w tych tematach bywa ryzykowna. Kiedyś słuchałam rozmowy, w której padło zdanie o tym, że ludzka wiara, nadzieja i miłość zakorzenione są w trzech konkretnych władzach ludzkich – a nadzieja zakorzeniona jest w pamięci. Moja nadzieja, z którą jechałam na spotkanie, wynikała z pamięci o tym, co dokonywało się przez ostatnie półtora roku. Pamiętam, że kiedy razem myślałyśmy nad talerzem wysłanym później biskupom, miałam po swojej stronie (czy raczej po stronie sprawy osób skrzywdzonych) dwóch z nich. W wyniku tego, co działo się potem przez cały rok, jadąc do Częstochowy, byłam pewna już dwunastu biskupów. To oczywiście nie są duże liczby, ale miałam nadzieję, że po tym spotkaniu będzie ich kilkunastu więcej. I myślę, że tak się stało.
Nie miałam nadziei na to, że przez dwie i pół godziny spotkania na Jasnej Górze zreformujemy Kościół katolicki w Polsce. Miałam nadzieję, że to będzie kolejny mały krok w pracy u podstaw, w walce o zrozumienie, w trosce o dobre więzi. Miałam nadzieję, że będzie nas widziało i rozumiało coraz więcej biskupów. Że przynajmniej przestaną widzieć w nas wrogów. Ale jestem świadoma, że jeszcze wiele takich małych kroków jest przed nami, chociaż te zmiany nie wydarzą się jutro. Naszym zadaniem jest pchać pewne sprawy do przodu, nawet jeśli ich zwieńczenie nie dokona się za naszego życia.
Jakie będą następne kroki? Po czym poznasz, że to spotkanie na Jasnej Górze rzeczywiście przynosi owoce, że się udało?
– Odróżniam dwie kategorie oznak, że zaczyna się dziać dobrze. Ta pierwsza jest absolutnie niepozorna, ale dla mnie najważniejsza. To stanie się wówczas, kiedy ktoś ze skrzywdzonych da mi znać, że biskup w kontakcie z nim był jakiś inny. Że zaprosił do współpracy, na kawę, cokolwiek. Że to biskup zrobił pierwszy krok ku relacji. Ostatecznie idealną sytuacją byłoby, gdyby działania Fidury, Pankowiaka i Szewczyk przestały być potrzebne, bo biskupi zdecydowaliby się na osobiste relacje ze skrzywdzonymi w swoich diecezjach.
Druga kategoria oznak jest zewnętrzna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wiele z interesujących nas tematów powinno być podejmowanych jako potężne debaty w Watykanie. Inaczej nie da się rozmawiać na przykład o zmianach w prawie kanonicznym. Ale inne kwestie biskupi mogą zmieniać w swoich diecezjach następnego dnia po powrocie z Jasnej Góry. Mogą zacząć robić research i sprawdzić, czy przypadkiem na terenie diecezji nie mieszka jakaś przygotowana, kompetentna i empatyczna kobieta, która chciałaby zająć miejsce w systemie pomocowym, żeby skrzywdzeni, a przede wszystkim skrzywdzone nie musiały kontaktować się koniecznie z mężczyznami, księżmi. Wiadomo, że taka kobieta musiałaby przejść szkolenie i to nie stałoby się z dnia na dzień, ale można to zacząć. Za dwa – trzy miesiące będziemy widzieli, ilu biskupów na taki ruch się zdecydowało. Będziemy widzieli, ilu z nich zdecydowało się na wdrożenie listy dobrych praktyk w kontakcie ze skrzywdzonymi. Będziemy widzieli, czy powstanie list biskupów popierający zmiany w prawie kanonicznym – takie, żeby skrzywdzeni nie byli wyłącznie świadkami we własnych sprawach, bez dostępu do akt. Nawet jeśli nie będzie to list w imieniu KEP, ale w imieniu kilkunastu czy kilkudziesięciu biskupów, to już będzie to ważny ruch z ich strony.
Czyli w tej chwili trzeba dać biskupom czas i cierpliwie czekać?
– Właśnie tak. Choć mam świadomość, że dla wielu jest to odpowiedź niezadowalająca. Teraz jest czas na cierpliwość, na to, by biskupi przetworzyli w sobie to spotkanie, żeby mieli szansę zacząć budować relacje i wprowadzać zmiany.
To nigdy nie odbywa się spektakularnie.
Po spotkaniu czytałam wiele komentarzy. „Gdzie są konkrety?”, „I tak nie wierzymy biskupom”, „To tylko PR-owa zagrywka”, „Skrzywdzeni kolejny raz dali się wykorzystać”. Mnie się przypomniała niedawno czytana Ewangelia, w której Jezus płacze nad Jerozolimą, bo nie rozpoznała czasu swojego nawiedzenia. To było chyba następnego dnia po naszym spotkaniu z biskupami. Wielu komentowało wówczas, że to biskupi powinni rozpoznać czas swojego nawiedzenia. Ale myślę, że nam wszystkim grozi wpadnięcie w pułapkę nierozpoznania takiego czasu. Bo będziemy czekać na coś innego, niż to, co się wydarzyło, bo nie pozwolimy sobie na ryzyko nadziei czy radości, bo będziemy się kręcić wokół naszego niedowierzania czy cynizmu. A wielkie rzeczy dzieją się po cichu i trudno zauważyć, że oto się stały. Narodziny Jezusa były najbardziej niepozornym wydarzeniem w dziejach świata i zupełnie czymś innym niż to, czego się spodziewano.
Na tyle, na ile znamy się z Panem Bogiem, mam wrażenie, że On lubi niepozorności. I byłoby dla mnie czymś przerażającym, gdybyśmy czekając na wypełnienie naszych własnych planów na naprawianie Kościoła, nie rozpoznali tego, że Bóg działa. Gdybyśmy nie dali Bogu szansy na zrobienie użytku z takiego wydarzenia.
Jest jasne, że im człowiek jest bardziej poraniony i zgorszony, im więcej jest w nim bólu, tym trudniej jest mu przyjąć opcję nadziei. Ale wierzę, że Pan Bóg może z tego zbudować dobro. I wolę ryzyko kolejnego zawodu i kolejnych ran niż Jezusa płaczącego nad nami, że nie rozpoznaliśmy czasu swojego nawiedzenia.