Aby jednak cokolwiek się zmieniło, potrzebujemy nie piętnowania kobiet, które z powodu tokofobii decydują się na operację lub wykluczają posiadanie dzieci, ale zrozumienia, skąd ten paniczny strach się bierze.
Rozsądnie jest bać się porodu
W ludzką egzystencję wpisane są dwa potężne doświadczenia graniczne: jednym z nich jest umieranie, zaś drugie to właśnie poród. Tak jak zupełnie normalnym jest obawiać się śmierci (swojej i bliskich osób), tak samo naturalnym jest czuć lęk przed porodem. Wydawanie dziecka na świat jest żywiołem, procesem, nad którym rodząca kobieta miewa znikomą kontrolę. W dodatku mimo rozwoju sztuki położniczej (wpisanej niedawno na listę UNESCO) wciąż nie wszystkie porody przebiegają pomyślnie i bezproblemowo. Można więc uznać, że umiarkowany strach przed porodem nie tylko nie jest niczym patologicznym, ale wręcz stanowi dowód na to, że kobieta (a także bliskie jej osoby) zachowują rozsądne myślenie. Lęk – jeśli nie jest zbyt silny – może pełnić również funkcję motywatora do odpowiedniego przygotowania do porodu, wybrania miejsca, w którym kobieta będzie czuła się otoczona opieką – zaś od strony społecznej lęk o rodzącą sprawia, że położnicy rozwijają tę gałąź medycyny, a podczas samej akcji porodowej monitorują stan kobiety i rodzącego się dziecka. Jednak w Polsce – nie tylko w przypadku konkretnych rodzących, ale także całego społecznego klimatu wokół rodzenia – mierzymy się nie z umiarkowanym, zdrowym lękiem, ale paraliżującym przerażeniem, które przybiera wręcz postać społecznej tokofobii. W ujęciu klinicznym tokofobia oznacza paniczny strach i lęk przed porodem, a niekiedy także przed samą ciążą. Zalicza się ją do grupy fobii specyficznych, nazywanych również izolowanymi: dotknięta nią osoba wpada w przerażenie na myśl o możliwości wydania na świat dziecka drogami natury. Metaforycznie rzecz ujmując, opary tej właśnie fobii unoszą się nad kobietami w wieku rozrodczym, ich rodzinami oraz – choć przejawia się to w inny sposób – nad osobami zajmującymi się zawodowo ciężarnymi i rodzącymi. Kraj czczący figurę Matki Polki jest więc sparaliżowany strachem przed rodzeniem.
Dzikość nie do przyjęcia
Tak samo jak większość zaburzeń psychicznych występujących u jednostki oraz problemów społecznych, tak i polska tokofobia ma różne przyczyny. Jedną z nich jest bez wątpienia obecne w kulturze współczesnej „oddzielanie” kobiet od ich ciał. Magazyny dla kobiet, specjaliści z zakresu medycyny estetycznej i trenerzy personalni (choć, rzecz jasna, nie wszyscy) budują wobec kobiecego ciała uprzedmiatawiającą narrację. Ciało kobiety staje się, zgodnie z jej wytycznymi, obiektem, który trzeba nieustannie poprawiać, dyscyplinować i poddawać surowej ocenie (już uczennice w wieku wczesnoszkolnym są często przekonane o tym, że są za grube – nawet jeśli ich masa ciała jest odpowiednia!). Lata tego typu socjalizacji doprowadzają do tego, że kobiety wiedzą, na których partiach ciała mają „najgorszy” cellulit, ale nie mają pojęcia o jego sile i sprawczości, nie wierzą w to, że ich ciała są na tyle „w porządku”, że mogą wydać na świat zdrowe dzieci. Jeśli w dodatku kobieta doświadczyła w życiu przemocy fizycznej czy seksualnej, była zawstydzana swoim wyglądem czy fizjologią („pocisz się jak stary chłop!”), to zupełnie zrozumiałe jest, że wizja spotkania ze swoją fizjologią na porodówce napawa ją silnym lękiem.
Kolejnym elementem społecznej tokofobicznej układanki jest zbiorowa międzypokoleniowa trauma okołoporodowa, której bezpośrednio doświadczały nasze babki i prababki. Położnictwo oparte na zasadzie posłuszeństwa rodzącej wobec personelu, posłuszeństwa stającego się wręcz niekiedy nieformalnym ubezwłasnowolnieniem kobiety, było praktykowane w polskich szpitalach przez długie lata. Nasze matki i babcie często rodziły w sposób absolutnie nielicujący ze standardami nowoczesnej opieki położniczej. Jeszcze trzydzieści lat temu za normę uważano przymusowe golenie okolic intymnych i lewatywę przed porodem, zmuszanie rodzących do leżenia i rozdzielanie matek z noworodkami.
Te dramatyczne i bolesne doświadczenia związane ze stawaniem się matką są głęboko zapisane w „zbiorowej podświadomości” – porody naszych matek, babek, starszych ciotek i kuzynek mają przecież niebagatelny wpływ na to, jak dzisiejsze kobiety wyobrażają sobie własny poród, w jakim stanie psychicznym wchodzą na porodowe trakty lub sale operacyjne, na których przeprowadzane są cesarskie cięcia. Kobieta, która słyszy od swojej babci i matki, że poród to „koszmar”, „skaranie boskie kobiet”, „męczarnia i obrzydlistwo”, albo w której rodzinie na ten temat wymownie się milczy, rzadziej podchodzi do porodu z pozytywnym czy w ogóle realistycznym nastawieniem. Na domiar złego, mimo heroicznej pracy różnych organizacji (wśród których palmę pierwszeństwa wciąż dzierży niezłomna Fundacja Rodzić po Ludzku), przemoc wciąż nie wyparowała z polskich porodówek. Owszem, zmiany na lepsze są widoczne – standardem jest już wspólne zakwaterowanie położnicy i dziecka (jeśli ich stan na to pozwala), ale jednocześnie nadal w wielu placówkach praktykowane jest rutynowe nacinanie krocza (będące w istocie okaleczaniem kobiety!), zakazywanie jedzenia i picia, odmawianie znieczulenia. Również zawstydzanie kobiet ich seksualnością, fatfobiczne komentarze lub wulgarne uwagi stają się doświadczeniami wyniesionymi z porodówek przez niemałą część Polek.
Znaczenie ma także pewien czynnik kulturowy: otóż w naturalny poród jest wpisana dzikość, którą przecież zgodnie z duchem oświeceniowym próbujemy ujarzmiać. Tak jak dążyliśmy do kolonizowania świata i podporządkowania sobie natury, tak samo chcemy przejąć kontrolę nad nieokiełznanym ciałem kobiety rodzącej – jednym z ostatnich obiektów nieposkromionej, pierwotnej witalności, z jakimi spotykamy się w naszym kręgu kulturowym. Planowe cięcie cesarskie zarówno części kobiet, jak i ich otoczeniu czy niektórym medykom wydaje się sytuacją bardziej komfortową: bo mamy (niekiedy dość pozorną) kontrolę nad procesem wydawania dziecka na świat.
Położnictwo rodzi się na nowo
Ani atakowanie kobiet, które boją się porodu i rezygnują przez to z potomstwa lub rodzenia siłami natury, ani też idealizowanie porodu czy bagatelizowanie odczuć rodzącej (słowa „ból jest nieważny, liczy się zdrowe dziecko!”) nie wyleczą nas ze zbiorowej tokofobii, a wręcz mogą ją pogłębić. Uzdrowienie z tej przypadłości musi odbyć się na kilku poziomach. Pierwszym z nich jest dalsze uczłowieczanie położnictwa – potrzebujemy kształcenia empatycznych i szanujących prawa rodzących położnych, ale także bezwzględnego ścigania i karania przemocy położniczej. Kobieta, która myśli o zajściu w ciążę czy już przygotowuje się do porodu, musi wiedzieć, że gdy wydaje na świat nowego człowieka, jej prawa będą przestrzegane, a jeśliby się tak nie stało – to krzywdzące osoby poniosą tego konsekwencje. Jak bardzo ta świadomość jest ważna, pokazuje prosty eksperyment myślowy: zapytajmy samych siebie, czy chętnie wychodzilibyśmy na spacery po pobliskim parku czy lesie, gdybyśmy wiedzieli, że jest duża szansa, że zostaniemy tam napadnięci – a kiedy to się stanie, to sprawca napadu nie będzie miał z tego tytułu żadnych nieprzyjemności, bo w parku i lesie to on ustala zasady. Kobiety zasługują na kojącą pewność, że polskie porodówki nie są prywatnymi folwarkami tej czy innej położnej czy położnika, ale miejscami, którymi rządzi medycyna oparta na dowodach i etyka zawodowa medyków.
Położna Agnieszka Nowak, magister położnictwa ze specjalizacją położniczo-ginekologiczną, towarzysząca rodzącym od ponad trzydziestu lat, zaznacza, że bardzo ważna jest edukacja przedporodowa. – Obecnie pracuję w szpitalach radomskich, ale pracowałam również w Warszawie i Piasecznie. Ta sama praca w różnych miejscach nauczyła mnie czegoś bardzo ważnego: kobieta, która wie, co ją czeka, to kobieta, której jest łatwiej urodzić. Lęk wywołany w znacznej mierze niepewnością i brakiem wiedzy o tym, na czym polega poród, paraliżuje kobiety, utrudnia im właściwy oddech i parcie – mówi. I podkreśla, jak istotne jest zwracanie uwagi na psychikę rodzącej i próba zrozumienia jej lęków. – Kobiety bardzo boją się długotrwałego bólu i zmęczenia. Czasami spotykam też kobiety, które przy pierwszym porodzie doświadczyły czegoś dramatycznego – one boją się „powtórki” przy kolejnym rozwiązaniu. Uważam, że z kobietą, która domaga się cięcia cesarskiego z powodu lęku przed porodem, powinno odbywać się rozmowę, zrozumieć jej punkt widzenia, opowiedzieć o tym, jak przebiega poród – lakoniczne stwierdzenie, że nie zrobimy cięcia, bo nie ma wskazań, jej nie pomoże. Niezwykle ważne jest, by kobiety szukające wiedzy sięgały po rzetelne źródła, a także by ciężarne ćwiczyły oddychanie i miały informacje o niefarmakologicznych sposobach łagodzenia bólu. Dla komfortu pacjentki istotne jest też, aby personel posiadał wiedzę psychologiczną, a także by obsada w szpitalu była w miarę stała. Jeśli kobieta wie, kto będzie się nią zajmował, czuje się bezpieczniej.
Potrzebne jest również – jak w każdej terapii, również tej „zbiorowej” – przepracowanie starych traum. Na poziomie indywidualnym pomocna może być psychoterapia czy uczestnictwo w kręgach opowieści porodowych, zaś na poziomie społecznym – musimy głośno mówić o krzywdach, jakie miały i czasem wciąż mają miejsce na oddziałach położniczych. Temat okołoporodowych krzywd musi być obecny nie tylko w pismach parentingowych, ale również w ogólnokrajowych, dużych mediach. Nazywanie trudnych doświadczeń i związanych z nimi emocji może uczynić lęk mniejszym, a rozmowę o trudzie rodzenia bardziej ludzką. Jeśli przepracujemy bolesną położniczą przeszłość, to całe polskie położnictwo będzie mogło narodzić się na nowo.
Być może również ten tekst choćby w niewielkim stopniu to ułatwi.