Zamach na Donalda Trumpa powinien był wstrząsnąć światem. Albo tak się nie stało, albo wstrząsnął na zbyt krótko. Bo właściwie zaraz po tym, jak w Pensylwanii na wiecu byłego prezydenta, który po czterech latach chce wrócić do Białego Domu, padły strzały, wszyscy wrócili do swoich ulubionych czynności, czyli do obwiniania strony przeciwnej. Tyle tylko, że teraz można było do arsenału argumentów dorzucić jeszcze tragiczne wydarzenia z ostatniego weekendu. I jeśli coś było wstrząsającego w tych strasznych strzałach, które przyniosły śmierć niewinnym ofiarom, zwykłym uczestnikom kampanijnego spotkania, to nie tylko to, że w ogóle do nich doszło, ale to, z jaką łatwością zostały zaprzężone do codziennej polityczno-ideologicznej młócki.
Wszak wiele środowisk lewicowych uznało, że z pewnością strzelanina w Pensylwanii była ustawką. Wielu obserwatorów uznało, że zamach da Trumpowi swego rodzaju immunitet, bo trudniej będzie teraz krytykować kogoś, kogo Opatrzność ocaliła od kul zamachowca. Ocaleńcy mają lepsze papiery, trudniej ich krytykować. A skoro tak, to zaprzysięgli krytycy Trumpa uznali, że to musiało być wyreżyserowane. Że to nie był prawdziwy zamach, ale swego rodzaju polityczny teatr obliczony na naiwność widzów. A zarazem dający byłemu prezydentowi narzędzie do moralnego szantażu na wszystkich krytykach. – Nie z nami te numery – zdawali się mówić i zaczęli od samego początku przekonywać, że są zbyt sprytni, by dać się nabrać na ten „przypadek”, który w oczywisty sposób może pomóc Trumpowi wygrać.
Ale i druga strona nie pozostawała dłużna. Bo i tam, zamiast refleksji, pojawił się odruch warunkowy: no właśnie, patrzcie, hejtowaliście Trumpa, odsądzaliście go od czci i wiary, no to teraz macie. Każdy, kto choć raz skrytykował Trumpa, powinien się – według tego rozumowania – czuć winny. Bo każda, nawet najbardziej chłodna krytyka napędzała gorące emocje „mainstreamu” wobec byłego prezydenta. Za swej prezydentury był już wyrzutkiem, miał przeciwko sobie wszystkich, a przede wszystkim tzw. deep state – bo prawica wierzy, że nie rządzą wcale wybrani przedstawiciele, ale głęboko ukryte struktury państwa, służb specjalnych i biznesu. I to oni wszyscy są – według tej opowieści – winni zamachowi na Trumpa.
A więc niczego się nie nauczyliśmy, nie wyciągnęliśmy wniosków. Każdy uważa, że miał rację, a tragiczne wydarzenia jeszcze bardziej utwierdzają nas we własnych przekonaniach. A może nie ma takiego wydarzenia, które by sprawiło, że naprawdę wyjdziemy ze swych baniek i zaczniemy się zastanawiać, co naprawdę stało się z naszym światem? Nie wiem. Uważam jednak, że wygrana Trumpa byłaby dla Polski niepokojącą informacją. Jest on zbyt wieloznaczny w swych wypowiedziach na temat wojny w Ukrainie, od wyniku której zależy nasze bezpieczeństwo, by uznać, że to nieistotne. Ale o wyniku wyborów muszą zdecydować amerykańscy wyborcy, a nie kule zamachowca. Na tym polega demokracja.