Kilka dni przed napisaniem tego felietonu skończyłem polemikę z przedziwnym artykułem w tygodniku „Polityka”. Jego autor ogłosił, że nie ma już wątpliwości: Donald Trump jest faszystą. Nie przypuszczałem, że poważne, choć mocno zideologizowane pismo zamieści tekst urągający wszelkim regułom ustalania faktów. Bo albo definicja faszyzmu okazywała się wydumana (jedną z cech faszystowskich polityków miało być demonizowanie przeciwników i grożenie im represjami – pasuje to jak ulał do… Donalda Tuska), albo definicja się zgadzała, ale nie pasowała kompletnie do amerykańskiej rzeczywistości. Podobno Trump jest owładnięty obsesją czystości krwi i rasowej wyższości. Dlatego, że chce ograniczać napływ imigrantów. Ale w takim razie Stany Zjednoczone były faszystowskie przez większą część XX w. Limity dla przybyszów były wówczas więcej niż rygorystyczne. Te bałamutne wywody oddają myślenie także części amerykańskich elit.
Nie lubię Trumpa, boję się jego zmian w polityce międzynarodowej Ameryki, ale ten obraz to czysta karykatura, świadectwo słabości ludzkich umysłów. W dzień, w którym moja polemika się ukazała, działacz terrorystycznej Antify oddał do byłego i prawdopodobnie przyszłego prezydenta USA kilka strzałów. Trump był o włos od śmierci, a zarazem zapewne ten zamach jeszcze zwiększył jego szanse na pokonanie zmagającego się z własnymi słabościami obecnego prezydenta Joe Bidena.
Piszę felieton zaraz „po”. Patrząc w twarz doktor Karen Pinder, wykładowczyni jednej z najbardziej renomowanych w USA uczelni medycznych. Tuż po zamachu wyraziła w internecie ubolewanie, że zabójca nie trafił. „Było tak blisko”.
Prof. Andrzej Nowak dokonał przeglądu głosów amerykańskich celebrytów, którzy życzyli Trumpowi śmierci. Rejestr kończył się tuż przed zamachem. „Teraz, 2 lipca, «Hollywood Reporter» donosi, że aktorka Lea DeLaria wezwała wprost: «Trump to Hitler, a to jest rok 1940. Zastrzelcie go do cholery. Zlikwidujcie go, albo ja go zlikwiduję sama»". Otrzymała pod tym „postem” dziesięć tysięcy tzw. lajków. Ktoś w końcu nie tylko kliknął w komputer, ale pociągnął za spust. Tak to właśnie działa”.
Mamy do czynienia z upiorną polaryzacją zmieniającą strony politycznego konfliktu w zwalczające się fanatyczne plemiona – jak w dziejącym się w niedalekiej przyszłości filmie fabularnym Civil War Alexa Garlanda, gdzie kończy się strzelaniem wszystkich do innych wszystkich. Sam Trump zrobił wiele, aby podzielić Amerykanów. Ale to jednak do niego strzelono, nie do Bidena. Przypominają się polskie badania socjologiczne, które wykazały, że spośród polskich plemion to liberalno-lewicowe jest bardziej konsekwentne i radykalne w odczłowieczaniu ideologicznego wroga.
Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości, wystarczy zajrzeć na platformę X, czyli dawny Twitter. Tłum polskich liberałów snuje absurdalne rozważania, że to ustawka. Trump sam kazał do siebie strzelać. Był w stanie wyreżyserować sytuację, w której snajper, zanim dał się zabić, był w stanie trafić byłego prezydenta w skrawek ucha. Gdyby obsunął się o centymetr, dwa, Trump by nie żył. No ale przecież jest tak demoniczny, że był w stanie taką kompletnie nieprawdopodobną prowokację zaplanować. Tomasz Lis, polski odpowiednik aktorki DeLarii, pocieszył swoich wyznawców. Adolf Hitler przeżył zamach pułkownika Stauffenberga w lipcu 1944 r., uznano to za cudowne ocalenie, ale w niespełna rok później przecież jednak zginął. Miejmy więc nadzieję.
Chyba czas zabrać się do pisania książki Z dziejów szaleństwa w Polsce. Nie dogonimy Stanów Zjednoczonych w niczym innym, ale świrów mnożymy równie skutecznie.