Spotkanie z polskimi misjonarzami „od zawsze” robiło na mnie wrażenie. I to nie tylko w krajach Afryki czy Ameryki Południowej, gdzie zdarzało mi się obserwować ich w „miejscu akcji”, ale także tu, w Polsce. Co roku pewna ich grupa przyjeżdża na wakacyjne spotkanie do stołecznego Centrum Formacji Misyjnej. Znowu więc, na chwilę, zanurzyłem się w świat „ludzi misji”. I znowu zatęskniłem za takim Kościołem u nas, nad Wisłą.
W rozmowach z misjonarzami zawsze uderza mnie ich prostota i radość, a także brak skłonności do narzekania, pomimo że po ludzku rzecz biorąc, mieliby do nich zapewne więcej powodów aniżeli katolicy w naszym kraju, księży nie wyłączając.
„Od zawsze” porusza mnie ich umiejętność nazywania rzeczy po imieniu, radość, optymizm, otwartość. Być może ta ich szczerość i skłonność do przechodzenia na ty, bez żadnych ceregieli, po to, żeby rozmowa była z serca do serca, powodują, że po kilku minutach rozmowy po prostu padam i podziwiam. Słucham i nasłuchać się nie mogę. I trudno mi uwierzyć, jak przy tylu problemach, związanych także z własnym zdrowiem, którego tropiki i inne nietypowe warunki przecież nie poprawiają, słyszę tyle radości, nadziei, optymizmu.
A przecież praca misjonarzy i misjonarek – księży, zakonników, sióstr zakonnych i świeckich – to jest bardzo często ugór, który trzeba bardzo długo przygotowywać, żeby zaczął przynosić skromny plon, który, w dodatku, niekoniecznie widoczny jest przez tego, kto zasiał, ale może dopiero przez następców.
A jednak idą, orzą i sieją. Nie zawsze zaczynają od ewangelizacji. Czasem najpierw trzeba zacząć od wykopania studni, utwardzenia drogi, zbudowania stacji medycznej, a więc pomocy w codziennym znoju tym, do których zostało się posłanym.
Tak, misjonarze to dla mnie fenomen. I tajemnica. Próbuję ją zgłębiać, zastanawiając się nad pochodzeniem tego szczególnego typu chrześcijan. Nie wiem tak do końca, czy ewangeliczny zapał charakteryzuje ich już przed wyjazdem, czy też jest efektem misyjnego doświadczenia, swoistym darem, który powoduje, że ich człowieczeństwo i chrześcijaństwo nabierają szczególnej mocy.
Skłaniałbym się ku tej drugiej ewentualności. Myślę, że dzielenie życia z tymi, do których jest się posłanym, a jest to, jak wiadomo, życie ubogie, proste i wymagające bardzo bliskich relacji z ludźmi, kształtuje duchowość i charakter „skuteczniej”, aniżeli ma to miejsce w świecie ludzi sytych, a więc także w Polsce.
Marzy mi się, żeby wszyscy, którzy tworzą nasz Kościół, byli tak blisko siebie jak misjonarze i powierzony im lud. Czy jest to możliwe? Tego nie wiem, ale widzę znaki nadziei. Biskup Artur Ważny, obejmując kilka dni temu diecezję sosnowiecką, mówił, że wspólnota Kościoła na nowo powinna odkryć pokorę, jako czynnik uzdrawiający z samozadowolenia i myślenia tylko o swoim dobrobycie. „Pokorny nie oznacza słaby, naiwny, ale to jest ten słuchający mocniej, nastawiający czulej swoje ucho, aby usłyszeć cichy szept siostry i brata”. To styl myślenia misjonarza. Takiego myślenia potrzebujemy jak tlenu.