Praca, którą trzeba będzie wreszcie zmienić. Stan konta, który był zaskakująco chudy. Egzamin na studiach, który niespodziewanie trzeba poprawić. Rozmowa z żoną, w której źle zakomunikowałem pewne rzeczy. To wszystko naraz przygniotło mnie jak zbyt ciężka sztanga na ławeczce w siłowni. Miałem ochotę się poddać. I do tego doszło jeszcze jedno: – Tato, mogę pograć na telefonie? – Już wystarczy, grałeś ostatnio. – Ale proszę, tato! – Synu, powiedziałem coś. – Proszę... tylko kilka minut. – Chłopie, ile razy mam ci powtarzać? – Tata, posłuchaj. Przecież sami mi z mamą ciągle powtarzacie, że mam się nigdy nie poddawać.
Ostatnie słowa zaczęły rezonować w mojej zmęczonej głowie. Nigdy się poddawać. Uśmiechnąłem się. Duch Święty nie przyszedł do mnie w wizji, w metafizycznym objawieniu, nie przemówił przez anioła, nie zesłał pioruna lub ognia z nieba. Nie podświetlił niebiańskim światłem fragmentu Pisma Świętego. Nie posłał też proroka, nie przemówił słyszalnym głosem. Nie... Ale miałem nieodparte wrażenie, że dodał mi otuchy przez rozmowę z synem, który bez ceregieli przypomniał mi to, do czego sam go tak często zachęcam. Moje słowa skierowane do dziecka powróciły jak bumerang i uderzyły po głowie, otrzeźwiając, gdy tak bardzo tego potrzebowałem. Nie dostałem rozwiązania, ale dostałem wskazówkę. Nie dostałem rybki, ale wędkę – słowo pociechy, dzięki której mogłem zmienić nastawienie i spojrzeć na wyzwania codzienności przez okulary wiary.