Potrzebne było Jezusowe „Otwórz się”, na które kompletnie nie miałem ochoty. Przełom przyszedł, gdy dostałem się na studia. Pierwszy dzień, kolejka po odbiór indeksów. Tuż za mną stał entuzjastyczny blondas, Michał Nikodem, który szybko nawiązał ze mną kontakt. Zrobił na mnie wrażenie swoją inteligencją. Czar prysł, gdy nowy kolega – ku mojemu przerażeniu – po kwadransie zaczął z pasją opowiadać o swoim nawróceniu, o wyjeździe na „Przystanek Jezus” i zaangażowaniu we wspólnotę. „Tylko nie to!”, pomyślałem zdegustowany. A tak się chłopak fajnie zapowiadał... Zacząłem myśleć, że to spotkanie to nie przypadek i że Bóg mnie chyba ściga, bo gdziekolwiek się pojawiam, tam są Jego ludzie. Skutecznie opierałem się przez trzy miesiące. Michał dwoił się i troił, zachęcając mnie do odwiedzin jego wspólnoty, a ja broniłem się, szukając wymówek. Ale kiedy moja babcia poważnie zachorowała i akurat zaczynał się Adwent, pomyślałem, że zrobię Bogu mały prezent i dam się koledze namówić na kurs ewangelizacyjny. Jezus zaczął przez Michała pukać do mojego serca („Otwórz się”). Te rekolekcje były punktem zwrotnym w mojej relacji z Bogiem, to tam doświadczyłem, jak bardzo jestem przez Jezusa kochany. Wreszcie przestałem być głuchy na Jego miłość. I wreszcie zacząłem nadrabiać wszystkie „nieme” lata – obficie dzieląc się świadectwem nawrócenia z innymi.