„Nie ciągnij jej za włosy”; „Kiedy udało ci się poplamić bluzkę?”; „Przestańcie krzyczeć!”; „Nie wiem, gdzie są twoje buty – tam, gdzie je położyłeś”; „Nie brałaś kluczy?”; „Dziecko, nie wieszaj się na mnie”; „Łazienka, idźcie wszyscy teraz do łazienki, bo potem będzie za późno!”.
I potem trzeba to wesołe towarzystwo przetransportować do świątyni. A tam modlitwa. Cisza. Skupienie. I nagle wpada zdyszana gromadka. Wycieram pot z czoła, biorę na ręce zasypiające dziecko, kołyszę, uspokajam. Syczę dramatycznie: „cśiiiiiiii”, gdy podczas podniesienia moja córeczka wskazuje palcem w kierunku malowidła z Bogurodzicą, mówiąc: „Tata! To jest Marysia!”.
I jak tu wejść w sacrum? Część rozumie. Część nawet puszcza serdeczno-współczujące spojrzenie w stronę zestresowanego rodzica. Część wzdycha nieco zmęczona rozpraszającymi dźwiękami. Część mruczy pod nosem zniecierpliwiona. Jedno jest pewne: wyzwanie rodzica staje się wyzwaniem całej wspólnoty zgromadzonej na Mszy św. Dzieci, którym Jezus nie zabrania przychodzić do Siebie, to jest wtedy nasza wspólna sprawa. Czasem jednak wydarza się perełka. Chwila, która dodaje mi skrzydeł. Moment, który wszystko wynagradza. Jak wtedy, gdy podczas jednej z wizyt w kościele nasza dwuletnia córcia, siedząc mojej żonie na kolanach, wyznała z przekonaniem: „Mama, ja lubię Jezusa. To jest mój Jezus”.