Pamiętam moją złość, dyskomfort i wręcz bunt. Ale nie było innej opcji. Po tygodniu rekolekcyjnych teorii trzeba było wreszcie przejść do ewangelizacyjnej praktyki. Niemniej trudno się było przełamać: „Czy ja muszę o tym opowiadać ludziom na ulicy? Przecież wiara to jednak sprawa prywatna...” – próbowałem się bronić w myślach słabymi argumentami. W końcu dotarliśmy do miasta. „Módl się!” – rzuciłem spanikowany do kolegi, który był ze mną w parze. Mijaliśmy idących ulicą ludzi i za każdym razem, gdy miałem już do kogoś podejść, strach zatrzymywał mnie w ostatniej chwili. Wreszcie zobaczyłem pana po pięćdziesiątce. Podszedłem i... odważyłem się! Zacząłem opowiadać o działaniu Boga w moim życiu. Mężczyzna słuchał zainteresowany. Przestałem się martwić o swoje nieumyte zęby, bo okazało się, że mój rozmówca nie pachniał zbyt pięknie – był bezdomnym i czuć było od niego alkohol. Przy słowach: „Jezus pana kocha” poleciały mu po policzkach łzy. Zaskoczony i wzruszony postanowiłem go przytulić. Dyskomfort z powodu przykrego zapachu tego człowieka był niczym wobec oceanu szczęścia zalewającego mi serce. Uklękliśmy na chodniku i modliliśmy się razem, aby Jezus zmienił jego życie. Warto było pokonać nieśmiałość. Podzielić się wiarą, która przestała być prywatna. I doświadczyć, że nakaz misyjny Jezusa może realizować każdy – nawet przerażony ja.