Logo Przewdonik Katolicki

Przymus zadowalania innych

Angelika Szelągowska-Mironiuk, psycholożka, psychoterapeutka
il. Jan Kałużny

Dbanie o dobrostan innych jest cechą pożądaną i świadczącą o dojrzałości, ale tylko pod warunkiem, że troska o innych jest racjonalna i stanowi nasz osobisty, wolny wybór. Osoby nazywane people pleaserami próbują niemal kompulsywnie zadowolić wszystkich wokół – przez co same mogą bardzo wiele tracić.

Choć określenie people pleaser jest stosunkowo świeże (posługujemy się nim raptem od kilku lat), to sądzę, że doskonale opisuje wzorzec zachowań, który potrafimy „zidentyfikować” u sporej grupy osób ze swojego otoczenia. Nadmiarowe, stanowiące próbę poradzenia sobie z niskim poczuciem własnej wartości, zadowalanie innych stanowi tryb działania zarówno u części osób starszych, jak i u niektórych przedstawicieli pokolenia dzisiejszych nastolatków.

Niech inni będą szczęśliwi
People pleaserzy, czyli zadowalacze, nie pojawili się wraz z pierwszym użyciem tego określenia – według schematu zadowalania za wszelką cenę funkcjonowały niektóre z naszych babć, ojców czy kuzynów, o których zwykliśmy myśleć, że są zawsze pomocni i gotowi do poświęceń dla rodziny. Przekleństwem people pleasera jest to, że dąży on do zadowalania innych nie dlatego, że po prostu się o nich troszczy. Postawy prospołeczne i dbanie o innych mogą świadczyć o szlachetnym i godnym naśladowania sposobie bycia, a troska o najbliższych wynika zwykle – tak po prostu – z miłości, która chroni nas przed patologicznym egoizmem. Zadowalacz jednak nie kieruje się „tylko” standardową, odczuwaną przez większość z nas dbałością o tych, na których mu zależy. Dla osób funkcjonujących w tym schemacie dążenie do zadowalania innych jest swego rodzaju przymusem. Zadowalacze nie pomagają innym dlatego, że chcą i mogą – oni robią to także wtedy, gdy uzyskanie zadowolenia innych jest w sprzeczności z tym, co jest dla nich dobre i ważne. Osoba dotknięta tym „syndromem” zje piątą dokładkę ciasta, by zadowolić gospodarza, który je upiekł, a podczas dyskusji o polityce albo się nie odezwie, albo też będzie wypowiadała się w niezwykle zawoalowany sposób, by ukryć własne poglądy i broń Boże nie urazić żadnego z dyskutantów. Dla wielu z nas otwarta konfrontacja jest trudna – ale dla zadowalacza jest wręcz koszmarem, gdyż wiąże się z możliwością sprawienia komuś dyskomfortu. People pleaser rzadko bywa spontaniczny i mało kiedy czuje się swobodnie – osoby z tym problemem mają poczucie, że ich wartość jest zależna od ich przydatności dla innych. Cechuje go także niskie poczucie własnej wartości oraz poczucie odpowiedzialności za uczucia innych – people pleaser ma poczucie, że jego rolą jest ochrona innych przed poczuciem nawet najbardziej subtelnej frustracji. Jeśli ktoś w jego towarzystwie czuje się smutny lub poirytowany, zadowalacz czuje, że jest to jego wina – i próbuje różnymi sposobami wywołać wesołość i zadowolenie u swojego towarzysza. Charakteryzuje go również niska (czasami niemal zerowa) asertywność. People pleaser nie umie odmawiać innym, przez co jest narażony na wykorzystanie – nie brak przecież na świecie osób, które z powodu wyrachowania „eksploatują” zadowalacza, który wydaje im się niezawodnym pomocnikiem. Określenie people pleaser nie jest wprawdzie kategorią kliniczną (tzn. nie znajduje się ono w żadnej klasyfikacji chorób i zaburzeń, bo jest wyłącznie opisem specyficznej postawy), jednak realizowanie tego modelu funkcjonowania bywa niezwykle trudne i obciążające, przez co może prowadzić do poważnych problemów ze zdrowiem, np. depresji czy chorób psychosomatycznych.

„Pokaż cioci, że cieszy cię prezent!”
Korzenie nadmiarowego zadowalania innych tkwią, jak to z ludzką psychiką zwykle bywa, we wczesnym dzieciństwie. People pleaserami zostają na ogół te osoby, które od najmłodszych lat były trenowane do tego, by zaspokajać emocjonalne potrzeby innych, nawet za cenę tłumienia własnych potrzeb. Zadowalacze nierzadko już jako niemowlęta słyszą, że mama będzie smutna, jeśli zaraz nie przestaną płakać i się do niej nie uśmiechną, a w wieku przedszkolnym – że cioci pęknie serce, jeśli nie pokażą jej, jak bardzo cieszy ich otrzymany od niej prezent. Przyszli zadowalacze często są „karmieni” nieustannym poczuciem winy: rodzice lub inne osoby z rodziny obwiniają je za swoje porażki i tragedie, a także sugerują, że samo ich istnienie jest czymś problematycznym – np. matka opowiada dziecku, że z „jego powodu” musiała zrezygnować z błyskotliwej kariery. Uszczęśliwianie matki, a następnie innych ludzi ma być swego rodzaju odwdzięczeniem się za trudy poniesione przez opiekunów – w rzeczywistości okazuje się ono jednak bolesną, niekończącą się ekspiacją. Tryb people pleasera można także odziedziczyć po rodzicach. Mimo że nie istnieje coś takiego jak „gen zadowalacza”, to poprzez naśladowanie i modelowanie uczymy się od naszych przodków określonych zachowań i zaczynamy pełnić w systemie rodzinnym te role, które wcześniej były „obsadzone” przez nich. Córka matki zadowalaczki, wiecznie zatroskanej o komfort psychiczny swojej własnej rodzicielki, męża i dzieci, nieświadomie zaczyna ją naśladować, a w końcu (nie wiadomo kiedy!) sama zaczyna robić wszystko, by ludzie w jej otoczeniu byli z niej zadowoleni – nawet jeśli oznacza to jej cierpienie i poczucie zagubienia. 

Dwadzieścia kawałków tortu
Inną pułapką związaną z people pleasingiem jest to, że osób, które „trzeba” zadowolić, w ciągu naszego życia przybywa – najpierw są to wyłącznie rodzice. Nieco później dołącza do nich pani z przedszkola, młodsze rodzeństwo, nauczyciele, wykładowcy, grupa znajomych, w końcu współmałżonek, teściowie i własne dzieci – a ponieważ nasze zasoby w żadnym momencie życia nie są niewyczerpane, w zadowalaczu narasta frustracja i bezsilność. Rosnącą presję odczuwaną przez osobę z syndromem zadowalacza można porównać do dzielenia tortu. Człowiek funkcjonujący zdrowo zaprasza na przyjęcie tyle osób, ile jest w stanie ugościć, a kiedy przychodzi czas na deser, dzieli tort na tyle części, na ile ów wypiek został „zaprojektowany” – i zawsze zostawia kawałek również dla siebie. Zadowalacz natomiast rozpaczliwie próbuje podzielić tort upieczony z myślą o ośmiu osobach nawet na dwadzieścia kawałków, bo im dłużej trwa impreza, tym więcej gości (nawet tych zupełnie nieproszonych) zasiada przy stole i – zdaniem zadowalacza – musi zostać nasyconych. Kiedy już tort zostaje rozkawałkowany, people pleaser ma do siebie pretensje, że goście wciąż są głodni, bo każdy z nich otrzymał… zbyt mały kawałek. Najbardziej głodny jest jednak on sam, gdyż swoją porcję oddał innym niemal odruchowo, bezrefleksyjnie. Jak można się spodziewać, na wejście w tryb zadowalacza bardziej narażone są kobiety, które często od najmłodszych lat uczy się, że mają być wdzięczne, ułożone i że ich zadaniem jest dbanie o dobrostan własnej rodziny. Zdarza się też (i spotykałam takie osoby w swojej pracy), że kobieta wykazująca wszystkie „objawy” zadowalactwa, jest święcie przekonana, że jej sposób funkcjonowania jest czymś naturalnym, wpisanym w pełnienie obowiązków żony, matki i pracownicy. Do sięgnięcia po pomoc terapeuty skłania ją wówczas doświadczenie depresji, lęku, wypalenia bądź nagły i zupełnie nieprzewidziany wybuch gniewu – kumulowane napięcie znajduje ujście, jednak pacjentka cierpiąca od lat często nie do końca rozumie, że źródłem tego napięcia i chronicznego niezadowolenia z siebie jest życie w trybie obsesyjnego zadowalania ludzi wokół.

Labirynt zadowalania
Nadmiarowe i lękowe zadowalanie innych ludzi krzywdzi jednak nie tylko samego people pleasera, ale czasami także – o ironio! – tych, których rozpaczliwie próbuje on uszczęśliwić. Ten „zadowalaczowy” paradoks ma miejsce dlatego, że nie jest możliwe zapewnienie komfortu wszystkim wokół, a jeśli próbujemy – to bez wątpienia w którymś momencie pojawi się konflikt związany z zadowalaniem. Jeśli na przykład ktoś kosztem całej swojej energii próbuje być pracownikiem roku i jednocześnie najlepszym ojcem na świecie, a do tego jest przekonany, że nigdy w życiu nie może odmówić pomocy przyjacielowi, to w którymś momencie niemożliwe stanie się „wykazanie się” na każdym z pól ważnych dla people pleasera. Jeśli dbając o zadowolenie szefa, nie odmówimy wzięcia kolejnych nadgodzin, to nasze dziecko może z tego powodu być niezadowolone, bo przecież obiecaliśmy mu wyjście na rower; a jeżeli postanowiliśmy całą noc poświęcić na pomoc znajomym w malowaniu mieszkania, rośnie ryzyko, że spóźnimy się do pracy, przez co koledzy z zespołu i przełożony będą zirytowani. Możliwość zadowolenia wszystkich w taki sposób, aby nikt nie był pokrzywdzony (realnie lub w naszym wyobrażeniu) byłaby czymś nadludzkim i wymagałaby umiejętności zakrzywiania czasoprzestrzeni, lub chociażby posługiwania się czarodziejskim zmieniaczem czasu, który posiadała Hermiona z sagi o przygodach Harry’ego Pottera. Wynikająca z lęku nieumiejętność odmowy i nieustanne poświęcanie się w imię komfortu innych prędzej czy później prowadzi do katastrofy, tak samo jak brak decyzji o przestawieniu zwrotnicy kolejowej w jednym konkretnym kierunku powoduje nieuchronne wykolejenie się pociągu. Partnerzy i dzieci people pleaserów wspominają często, że ich bliscy „zadowalacze” brali na siebie tak dużo obowiązków i zadań, że w którymś momencie „zapominali” o nich, albo też funkcjonowali jak emocjonalne zombie – byli ciągle niezadowoleni z siebie, przemęczeni i spięci. Dlatego właśnie warto zrezygnować z fantazji o posiadaniu magicznej, superbohaterskiej możliwości zaspokojenia potrzeb wszystkich wokół i uznać, że owszem, niesienie pomocy ludziom jest godne pochwały, ale w tej dziedzinie również posiadamy swoje ograniczenia. Skorzystamy na tym nie tylko my sami, ale też w dłuższej perspektywie nasze rodziny, przyjaciele i współpracownicy. Oczywiście, pisząc o rezygnacji, mam świadomość, że taka zmiana potrafi być bardzo wymagająca – nie zawsze możemy wprowadzić ją do swojego życia sami. Czasami, jeśli stare schematy zapuściły korzenie bardzo głęboko w naszym umyśle, konieczna jest praca z terapeutą. Wychodzenie z trybu zadowalacza wymaga między innymi uznania swoich słabości (w pomaganiu nie jesteśmy wszak wszechmocni i nie możemy dać szczęścia całemu światu), przepracowania przekazów rodzinnych i społecznych, które sprawiły, że kompulsywnie karmimy innych zadowoleniem, oraz treningu wyznaczania granic.
„Nagrodą” za porzucenie ciągłego dążenia do uszczęśliwiania innych jest ulga i – o tak! – zadowolenie z siebie, gdy być może po raz pierwszy w życiu odpuścimy przekraczające nasze siły poświęcanie się w imię komfortu innych. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki