I lekroć chciałam zapisać się na konferencję psychologiczną, robiłam to bez przeszkód. Jedynie konferencja o narcyzmie, w której naprawdę chciałam uczestniczyć jako słuchaczka, okazała się dla mnie niedostępna. Powód? Miejsca wyprzedały się natychmiast po uruchomieniu zapisów. Wniosek? Temat narcyzmu jest obecnie jednym z najbardziej gorących tematów psychologicznych.
„Mój były? Narcystyczny toksyk!”
Określenie „narcyzm” jest jednak używane nie tylko przez specjalistów, którzy zajmują się psychologią kliniczną. To jedno z tych określeń, które w ostatnich latach zrobiły niesamowitą karierę w internecie i pop- (a także pseudo-) psychologii. Narcyzami nazywamy na potęgę swoich byłych (często dodatkowo wspominając, że byli „toksykami”, czyli przejawiali toksyczny, destrukcyjny sposób traktowania innych), nielubianych szefów, a także przeciwników politycznych. Spotkałam się nawet z wypowiedzią zamieszczoną na internetowym forum, której autor dowodził, że przejawem narcyzmu u kobiet jest twierdzenie, że ciąża i poród są trudne i obciążające – choć przecież nie trzeba być położną czy ginekologiem, aby wiedzieć, że tak właśnie jest. Argumentem „ad narcyzam” stosunkowo łatwo oberwać. Nie zmienia to jednak faktu, że upowszechnienie się tego określenia, podobnie jak niektórych innych pojęć psychologicznych, pozwala czasami – jeśli nie jest nadużywane i używane w nieodpowiednim kontekście – lepiej zrozumieć i opisać niektóre sposoby myślenia i postępowania człowieka, które bywają trudne do zniesienia dla innych, a także dla niego samego. Wszyscy, niezależnie od wieku i płci, mamy w swojej osobowości elementy (czy, jak mówią czasem terapeuci, „kawałki”) narcystyczne. Każdy z nas jest w jakimś stopniu wrażliwy na krytykę, czasem ma poczucie własnej wyjątkowości i skupia się głównie na własnych potrzebach. U osób o zdrowej osobowości jednak te cechy występują w dużo mniejszym „natężeniu” niż u osób z zaburzeniami, u których elementy narcystyczne „determinują” strukturę osobowości i przysłaniają to, co w psychice danej osoby zdrowe.
Otulić narcyza
Żaden tekst o narcyzmie nie może obyć się bez krótkiego choćby przypomnienia mitu o Narcyzie, a także jego psychologicznej interpretacji. Wobec tego również ja pozwolę sobie przypomnieć, że mityczny Narcyz był pięknym młodzieńcem, który pewnego dnia, zmęczony pogonią za zwierzyną, postanowił napić się wody ze strumienia, a ujrzawszy swoje odbicie w tafli wody, zakochał się w nim i umarł z niespełnienia i żalu – nawet zanurzając rękę w strumieniu, nie mógł wszak dotknąć pięknej twarzy, którą widział. Dramatyzm sytuacji kryje się jednak nie tylko w przedwczesnej śmierci mężczyzny, ale także w tym, że był on synem bóstwa rzecznego, Kefisosa. Młody Narcyz wychowywał się zaś wśród nimf, które z uwagi na jego urodę i wdzięk darzyły go miłością – on jednak uczuć tych nie odwzajemniał. Kochał jedynie polowanie, a później, jak wiemy, swój własny „portret”, co przyczyniło się do jego śmierci. W tym micie, na co zwraca uwagę chociażby znana psychoanalityczka prof. Katarzyna Schier, opisany jest (oczywiście językiem odmiennym od klinicznego) mechanizm powstawania zaburzenia narcystycznego oraz cierpienie, jakie towarzyszy osobom określanym jako narcystyczne. Narcyz nie przypadkiem umiera przy cieku wodnym, który symbolizuje jego ojca – rzeczne bóstwo. Młodzieniec był przez własnego ojca niedostrzeżony, nieukochany – w efekcie sam nie umiał obdarzyć miłością żadnej zjawiskowo pięknej nimfy. Zabiła go więc tęsknota za bliskością z ojcem, wcześniej przejawiająca się w egoizmie, nieumiejętności kochania i namiętnej pogoni za sukcesami (w przypadku Narcyza – łowieckimi). Podobnie jak nieszczęsny Narcyz, żadna osoba z tym zaburzeniem tak naprawdę nie kocha siebie – jej wielkościowe i egocentryczne zapędy maskują kruchość i tęsknotę na bezwarunkową miłością. To osoby, które nie znają siebie: są w stanie dostrzec jedynie swoje – siłą rzeczy ulotne i niestałe – odbicie w oczach innych. Ci, których – czasem adekwatnie – nazywa się narcyzami, w dzieciństwie doświadczyli często odrzucenia, miłości warunkowej, np. rodzice okazywali im czułość tylko wtedy, gdy mieli najlepsze oceny i wygrywali szkolne konkursy. Osób z zaburzeniami narcystycznymi nie trzeba więc, wbrew obiegowym opiniom, „sprowadzać do parteru”, by ukazać im ich małość – te osoby już czują się wewnętrznie małe i niewiele warte. Posiadanie wyraźnego rysu narcystycznego oznacza, że dana osoba potrzebuje otulenia, doświadczenia bycia przyjętym takim, jakim się jest. Terapia narcyzmu polega nie na upokarzaniu pacjenta, ale na opatrywaniu jego ran z przeszłości i pomocy w odkrywaniu, że nawet bez władzy, spektakularnych sukcesów i bogactwa może być szanowany i kochany. Oczywiście osoby z zaburzeniami narcystycznymi również znacząco się między sobą różnią. W podziale stworzonym przez Herberta Rosenfelda mówi się o dwóch typach narcyzmu: wielkościowym, którego „posiadacz” szuka atencji, władzy i dąży do bycia postrzeganym jako ktoś potężniejszy od innych, oraz wrażliwym, cechującym osoby bardzo wrażliwe na krytykę, przeżywające silną zazdrość o sukcesy innych i wycofujące się z sytuacji ekspozycji społecznej. Jednak niezależnie od tego, który typ zachowań dana osoba reprezentuje, jest ona – jak pisze Judith Viorst – „złakniona własnego ja” i rozpaczliwie potrzebuje zobaczyć w oczach innych to, czego sama u siebie nie dostrzega – własną wartość i znaczenie.
Cudowność przeciętności
Skoro „doniesienia” (mityczne, ale jednak) o istnieniu narcyzmu sięgają co najmniej epoki antyku, to widać, że ten typ funkcjonowania ludzkiej psychiki nie jest żadną nowością. Przejawy osobowości narcystycznej można było zaobserwować wśród naszych realnie istniejących przodków (pewnie w rodzinach wielu z nas przechowywane i przekazywane są opowieści o babci lub dalekim wujku, którzy to zawsze wiedzieli najlepiej), jak i na kartach wielkiej literatury – ot, choćby ohydna, niezwykle brutalna zbrodnia Raskolnikowa na starej lichwiarce zapewne miała związek z zaburzonym, narcystycznym postrzeganiem samego siebie i patologicznym dążeniem do wielkości. Niektórzy specjaliści – a także po prostu zaciekli krytycy współczesności – zastanawiają się, czy obecnie możemy mówić o tym, że narcyzm stał się czymś w rodzaju nowej epidemii. Mając wiedzę o tym, że korzenie narcyzmu sięgają wczesnego dzieciństwa, najłatwiej byłoby powiedzieć, że nie – żadna epoka sama w sobie nie sprawia bowiem, że ludzie zaczynają „zakochiwać się” w swoich odbiciach. Z drugiej strony jednak – niektóre uwarunkowania dziejowe mogą sprawić, że pewne struny zostaną pociągnięte i zarezonują z tym, co nosimy w sobie od dawna. Współczesną taflą wody, w której możemy się przeglądać, są oczywiście media społecznościowe, w których na ogół prezentujemy się z jak najlepszej (a przynajmniej nie z najgorszej czy nie najnudniejszej) strony. Chcemy pokazywać, że żyjemy wspaniale i jednocześnie pragniemy chłonąć podziw. Karolina Lewestam w jednym ze swoich esejów pisała nawet, że dziś „żyjemy w oparach narcyzmu, oddychamy nim, jesteśmy narcyzami i wychowujemy narcyzów, jest go tyle, że stał się niedostrzegalny”. Bezustannie tworzona i dokarmiana potrzeba bycia wyjątkowym i wyróżniającym się, do której „wychowuje nas” kapitalizm i jego wysłannicy oraz wmawianie nam, że przeciętność to coś złego dla osoby o zdrowo ukształtowanej psychice mogą być frustrujące i niedorzeczne. Każdy zdrowy, dojrzały człowiek wie, że jego moc sprawcza ma swoje ograniczenia, że nie wszystko, co oferuje świat, może być dla niego dostępne. Jeśli jednak taką narracją nasiąka (co obecnie nie jest trudne!) ktoś, kto nie miał szansy doświadczyć bezwarunkowej miłości, to istnieje ryzyko, że wizja „nieskończonych możliwości” i „braku limitów” uwiedzie go tak, jak pogoń za zwierzyną uwiodła Narcyza – bez reszty, w końcu doprowadzając do jego bolesnego upadku. Oczywiście z tej pogoni, a nawet zapatrzenia w fałszywe oblicze samego siebie da się wycofać – zaburzenia narcystyczne można obecnie leczyć (głównie za pomocą psychoterapii). Jak można się domyślać, jest to praca wymagająca dla samego pacjenta, ale i dla terapeuty, który doskonale zdaje sobie przecież sprawę, że narcystyczne schematy myślenia i postępowania skrywają pod sobą wiele kiepsko zabliźnionych ran, lęków i pragnień (m.in. bycia pokochanym). Pacjenci z rysem narcystycznym bywają także bardzo wrażliwi, więc na „niewygodne” dla nich słowa psychoterapeuty potrafią zareagować impulsywnym opuszczeniem terapii – nie dlatego, że dobrze im jest żyć w taki sposób, ale dlatego, że przyjęcie niełatwej prawdy o sobie konfrontuje człowieka z lękiem przed odrzuceniem i „odsłonięciem”, co jest trudne dla osób z wysokim poziomem narcyzmu. Na szczęście wspólna praca dobrze „dostrojonego” terapeuty i głęboko pragnącego zmiany pacjenta może przynieść niesamowicie piękne i trwałe owoce. Jeśli zaś chcielibyśmy przed rozwojem tej przypadłości chronić innych, to ważne są, jak sądzę, dwa elementy. Pierwszym jest wychowanie: nasze własne dzieci (lub inne młode osoby, które są nam bliskie) muszą słyszeć i czuć, że są ważne i kochane nie tylko wtedy, gdy „polują”, czyli gdy są czarujące, wdzięczne i odnoszą sukcesy. Patologiczny narcyzm nie rozwija się u osób, które są tak po prostu, bez warunków wstępnych, przyjęte i kochane. Zaś drugim, społecznym elementem jest… nauka doceniania przeciętności, pochwała spokojnego, wystarczająco dobrego życia. Nie wszyscy będziemy bogaczami, nie wszyscy zrobimy karierę artystyczną, niewielu z nas ma ciała mieszczące się idealnie we współczesnych kanonach piękna – i nie każdy z nas może być szalonym i nieskrępowanym bon vivantem, któremu zazdroszczą wszyscy wokół. Jednak to, że nie zawsze jesteśmy „najlepszymi wersjami samych siebie”, że nie poświęcamy każdej wolnej chwili na rozwój talentów, nie sprawia, że nie zasługujemy na miłość czy troskę. Życie większości z nas upływa we względnej zwyczajności, która – wbrew temu, co mówią niektórzy coachowie – sama w sobie nie jest niczym złym, lecz stanem, w którym można odnaleźć poczucie przynależności i bezpieczeństwa.
A już z pewnością jest czymś o wiele lepszym i zdrowszym niż nieustanne, neurotyczne poszukiwanie własnego niezwykłego odbicia w czyichś oczach.