Nie dajmy się oszukać, nie dajmy się ogłupić” – radzi w słynnym songu Stanisław Sojka. Ta mądra przestroga nabiera dziś bardzo aktualnego znaczenia. Dziś, to znaczy w dobie agresywnej, proaborcyjnej kampanii, kiedy to prawo do zabicia ludzkiej istoty nazywane jest „prawem kobiety”, a nawet określane jako podstawowe „prawo człowieka”.
Przed nami debata sejmowa wokół projektów ustaw dotyczących aborcji. Wygląda jednak na to, że już daliśmy się ogłupić, niestety. Poza wyrażającymi jasno swe poglądy środowiskami pro-life, jakoś nie słychać głosów oburzenia czy protestu. Slogan „aborcja prawem kobiety” utrwala się w społecznej świadomości i nie wzbudza reakcji, na jaką zasługuje. Piszę o społeczeństwie, bo wcale nie chodzi mi o religijny aspekt sprawy, ale ten jak najbardziej racjonalny, który winien być dostrzegany niezależnie od naszej wiary i niewiary. Do wykazania fałszywości tezy, że prawo do aborcji jest prawem kobiety wystarczyłby zdrowy rozsądek i elementarny zmysł moralny.
Nie rozumiem, że tak łatwo godzimy się jako społeczeństwo z uznaniem, że skoro życie ludzkiej istoty rozwija się w organizmie kobiety, to może nim dowolnie dysponować, na przykład na żądanie je przerywając. Powszechna zgoda (bo milczenie jest zgodą) na logikę, iż to, co we mnie, należy do mnie, jest kapitulacją rozumu. Rozum aktywny wskazałby bowiem, że powinno się uznać to nowe istnienie za „eksterytorium” w organizmie kobiety, swoistą „ambasadę” nowego, odrębnego bytu o gwarantowanej nienaruszalności. Fakt, że – wskutek zamysłu Boga czy, proszę bardzo, natury – owa ambasada leży na kobiecym akurat terytorium, nie daje nikomu, nawet kobiecie, prawa dowolnego dysponowania tym istnieniem. Czy tak trudno pojąć, że nie ma analogii pomiędzy wycięciem woreczka robaczkowego a przerwaniem rozwijającego się życia?
Dziwi mnie też, że lansowanie aborcji jako „prawa kobiet” nie budzi zdecydowanego sprzeciwu mężczyzn. Mówią nam: to nie wasza sprawa. Czyżby? Jakim prawem? Panowie, zwłaszcza naszą, męską powinnością jest ujmowanie się za słabszymi. Jeśli więc ktoś nam mówi o aborcji jako prawie człowieka, to ratujmy człowieka zagrożonego perwersyjnym rozumieniem tego prawa.
Panowie i panie, nie ulegajmy agresywnej mniejszości, która przy pomocy pokrętnej logiki usiłuje zamazać nam obraz świata i sparaliżować odruchy zdrowego rozsądku. Nie dajmy się wykluczyć z decydowania o życiu i śmierci. Także wówczas, gdy dojdzie (oby nie) do referendum w sprawie aborcji. Jedna z posłanek PO sugerowała, by w takim referendum prawo głosu miały osoby „bezpośrednio zainteresowane”, a więc kobiety w okresie prokreacyjnym, bo nie wyobraża sobie, by o wolności wyboru jej córki mieli decydować starsi panowie (ale i starsze panie, jak wynika z jej wywodu). Referendum-horrendum.
I uważajmy na język: nazywajmy rzeczy po imieniu, nie ulegajmy eufemizmom usiłującym pudrować brutalną prawdę o zabijaniu (ach te „terminacje ciąży” i podobne im frazy z krainy łagodności). Bądźmy aktywni, zabierajmy głos, to jest ten czas.