Wiele osób zarzuca nam, katolikom, że gloryfikujemy cierpienie. Najnowsza Księdza książka to Ćwiczenia z radości. Jak jest w rzeczywistości, jesteśmy piewcami radości czy smutku?
– Śpiew centralnej liturgii Kościoła wzywa nas do radości „Weselcie się już zastępy aniołów w niebie, weselcie się słudzy Boga”. Centrum naszej wiary stanowi radość z faktu, że Chrystus zwyciężył grzech i śmierć, co przecież celebrujemy podczas każdej Eucharystii, czyli w dziękczynieniu. W ciągu roku okres postny zajmuje 40 z 365 dni, czyli proporcje smutku i radości są dość wyraźne. Dodatkowo, w każdą niedzielę, mamy nakaz świętowania i zakaz robienia rzeczy, które przeczą świętowaniu – czyli na celebrację radości przeznaczamy dodatkowo ponad pięćdziesiąt dni w roku, nie licząc wszystkich ważnych świąt. Jeżeli człowiek w chrześcijaństwie nie doszedł do odkrycia, że jest ono radością wynikającą ze zmartwychwstania i z faktu, że Chrystus zwyciężył grzech, to należy mu pilnie ogłosić Ewangelię.
Czym zatem jest radość?
– Nie podejmuję się definiowania radości, gdyż jej sedno stanowi kwestia pewnego rodzaju przeżycia, które każdy odczuwa indywidualnie i osobiście. Jaka radość jest, każdy widzi, a jeśli nie widzi, ale odczuwa ją w pragnieniu, to w tej swojej potrzebie podejrzewa, czym ona jest. To są kwestie bardzo intuicyjne, niemierzalne. W Ćwiczeniach z radości koncentruję się przede wszystkim na tym, co może być motywem radości. W każdym z nas jest pewien mechanizm, który ową radość generuje. Najpierw ma on charakter biologiczny i związany jest z zaspokajaniem potrzeb. Jeżeli jednak Bóg obiecał nam, że na końcu czasów będziemy radować się w sposób doskonały, oznacza to, że doskonale zaspokojone zostaną wszystkie nasze potrzeby. Już dziś wiemy, że ostatecznym naszym zaspokojeniem będzie ON sam. Wychodząc z tego założenia, zapytajmy siebie, co możemy zrobić, aby bardziej się radować, jeśli już dziś mamy zaspokojone podstawowe potrzeby, jak dach nad głową i jedzenie. Oczywiście możemy wybrać drogę, na której głównym sposobem generowania radości będzie dostarczanie sobie przyjemnych doznań: zjem coś dobrego, przeżyję coś radosnego itp. Jednak długofalowo jest to dość niebezpieczne i przypomina dawkowanie podobne do zażywania narkotyków: muszę ciągle zwiększać dawkę, aby uzyskać pożądany efekt. Właściwszym rozwiązaniem będzie chyba zejście w głąb siebie i cieszenie się z odkrywania sensu działań, relacji i wydarzeń, w których uczestniczymy. To zdecydowanie bezpieczniejszy i stabilniejszy poziom doświadczania radości. Pozwala on korzystać z wewnętrznych pokładów radości, nawet gdy w naszym życiu mają miejsce niekorzystne zdarzenia, w których doświadczamy nieszczęść, bólu i cierpienia.
Jednak radość nie jest leitmotivem Ewangelii. Jeśli mielibyśmy jakiś wskazać, zdecydowanie jest nim miłość…
– Jeżeli głównym wątkiem Ewangelii jest to, że jesteśmy umiłowani przez Boga, to skutkiem ubocznym tego faktu będzie radość. To jest również główna myśl w Ćwiczeniach z radości: radość zwykle przychodzi jako skutek uboczny czegoś. Jeżeli próbujemy osiągnąć ją jako cel, wpadamy w karuzelę bodźców, nieważne, czy na poziomie materialnym, czy duchowym. Kiedy wchodzimy w relację z Bogiem lub z drugim człowiekiem, tym samym wchodząc w próbę życia Ewangelią, wówczas radość budzi nam się jako skutek uboczny doświadczenia tego, jak jesteśmy ukochani przez Boga i jak możemy się tą miłością dzielić z innymi. Życie Ewangelią naprawdę daje nam mnóstwo powodów do radości. Ćwiczenie się w radości to ustawianie się na uważność względem motywów potencjalnej radości. Nastawiam się na to, że mocno przeżywam relacje i wydarzenia, w których uczestniczę, jestem cały w nich obecny. Koncentruję się na sensach życia, które jako skutek uboczny przyniesie mi radość.
Niejednokrotnie spotkałam się z faktem, że gorliwa osoba wierząca, towarzysząc drugiemu człowiekowi w cierpieniu, polecała mu się radować, ponieważ Bóg jest z nim w tym trudnym doświadczeniu. Przyznam szczerze, że mam uczulenie na wmawianie osobie cierpiącej, że ma powody do radości.
– Jeśli nakazujemy komuś radować się, nieważne, czy powodem jest rzecz materialna, czy Bóg, ma to w sobie element przemocy. Mamy dyskomfort, ponieważ ktoś się smuci i nasze działania mają wydobyć nas z tej nieprzyjemnej sytuacji: zrobimy coś, aby ta osoba przestała się smucić. Ale ona sama jest w tym nieważna. Tymczasem towarzysząc komuś w cierpieniu, dobrze jest po prostu z nim być, zamiast wynajdywać na siłę powody do radości. Najważniejsze to dać mu doświadczenie bliskości, które może być dla niego oparciem w wybiciu się z myślenia o bólu i cierpieniu. Próba wciśnięcia komuś na siłę radości jako „towaru” chrześcijańskiego to przemoc. Ktoś, kto cierpi, może wewnątrz tego cierpienia pójść w stronę buntu lub odnaleźć sens pomiędzy wierszami trudnego doświadczenia. Natomiast my, wewnątrz naszego cierpienia, pamiętajmy, że jako chrześcijanie dostaliśmy obietnicę od Boga, iż na koniec czasów On otrze z naszych oczu wszelką łzę. Ulotność radości w tym życiu sugeruje pragnienie braku ulotności, która stanie się naszym udziałem.
Czy ta nasza radość chrześcijańska jest inna?
– Wszystkie rodzaje radości są w pewnym sensie tym samym. O ile różni nas sposób jej odczuwania, to jest ona czymś uniwersalnym. Radość z tego, że wstałem rano, zapowiada się słoneczny dzień i mam kilka interesujących spotkań, oraz radość z tego, że jest Bóg i czuwa nade mną, to nie są radości sprzeczne ze sobą. Radość możemy czerpać z różnych źródeł, może – jak woda – na nas spaść w postaci burzy, możemy ją czerpać ze studni lub odkręcić z kranu, ale to wciąż będzie ta sama woda.
Jednak czerpanie radości z codziennych, dobrych wydarzeń jest dużo prostsze niż napawanie się radością z faktu zmartwychwstania Jezusa. Jak docenić w codzienności zasób radości, który mamy w chrześcijaństwie?
– Są na to proste sposoby i niektórych uczono nas dawno temu na lekcjach religii. Jednym z nich jest np. poświęcenie czasu rano na modlitwę. Ważne, abyśmy nakierowywali się i podtrzymywali świadomość, że Bóg jest przy mnie i jestem ukochany. To naprawdę nie wymaga od nas nadmiernej ilości czasu ani szczególnej wiedzy teologicznej, lecz zastosowania swojej wiary do konkretu. Jeżeli robimy to regularnie i często, okazuje się, że abstrakty, jak np. radość płynąca ze Zmartwychwstania, przestaną być czymś odległym.
Jak nie uczynić z radości celu?
– Jest to poważne wyzwanie. Mamy neurobiologiczny mechanizm odłożonej nagrody. Ale nie lubimy zaspokajać się od razu. Aby nie szukać radości jako szybkiego przeżycia, trzeba nauczyć się, że może ona przyjść później, nieoczekiwana. Warto w ramach ćwiczeń przekierować naszą uwagę na stuprocentową obecność w danej chwili naszego życia. Jeśli znajduję się w jakiejś sytuacji, to staram się w niej być maksymalnie, a nie zastanawiam się, czy przyniesie mi ona radość lub jak ją wykorzystać, aby mi radość przyniosła. Potrzebne jest nam angażowanie się w rzeczywiste relacje, czy to w odniesieniu do ludzi, czy do rzeczy. A radość może sama przyjdzie.
A co z osobami, które zupełnie nie odczuwają radości już na poziomie neurobiologicznym, np. w przebiegu depresji klinicznej? Jak mogą czerpać radość płynącą z wiary?
– Depresję kliniczną w pewnym stopniu potrafimy dziś leczyć. Nawet w trakcie terapii dobrze praktykować medytację będącą schodzeniem w głąb siebie. Jeżeli ktoś jest wierzący i medytuje w sposób chrześcijański, wiara może okazać się jego zasobem w mierzeniu się z tą chorobą. W przypadku ciężkiej postaci depresji trzeba najpierw próbować z tej depresji wyjść. Nie ma triku, który uczyniłby człowieka w ciężkiej postaci depresji radosnym. Jeżeli jednak człowiek nie mierzy się z depresją, lecz z ogólnym „przyciśnięciem życiowym”, dobrze, aby rozejrzał się, co go przyciska. Czasami jest to kwestia odrzucenia jakiegoś ciężaru. Z drugiej strony w przestrzeni wiary jest to kwestia uświadomienia sobie, że nie jestem sam w ich niesieniu. Bóg swoim krzyżem pokazuje nam, że jest gotów wejść w nasze cierpienie. Nie muszę szukać Go na zewnątrz, tylko wewnątrz moich doświadczeń. Nie jest to łatwe, ale jest to możliwe. Przy krzyżu prędzej czy później człowiek odkryje, że jest nadzieja, która sama w sobie stanowi przyczynę radości.
Kilka lat temu regularnie uczestniczyłam w spotkaniach jednej ze wspólnot charyzmatycznych. Pamiętam, że niejednokrotnie zastanawiałam się, czy radość panująca podczas niektórych spotkań modlitewnych nie jest sztucznie, na poziomie emocji, nakręcana. Jak nie popaść w pustą radość bez pokrycia?
– Zjawisko to może być niebezpieczne. Istnieje ryzyko, że zaczniemy szukać radości, przeżycia emocjonalnego i w związku z tym zaczniemy podkręcać bodźce, które pomagają nam odczuć radość. To może nam się zdarzyć na poziomie indywidualnej lub wspólnotowej modlitwy. Mistrzowie duchowości mówią, że nawet gdy przychodzą wielkie radości, nie warto się do nich przywiązywać, gdyż jest to przywiązywanie do daru, a nie do dawcy. Jeżeli wspólnota nie jest dobrze wprowadzona w modlitwę, to głównym jej celem może stać się efekt emocjonalny. Im bardziej szuka się przeżyć, tym bardziej odchodzi się od tego, co jest istotne. Aby przeżycia były bardziej intensywne, zwiększa się dawkowanie bodźców i koło się zamyka. Szczególnie narażone są na to wspólnoty charyzmatyczne ze względu na typ praktykowanej modlitwy. Nierzadko zjawiskom psychologicznym przypisuje się uduchowioną interpretację. W takich grupach dużo zależy od lidera; osoby, które prowadzą modlitwę, wbrew pozorom mają dużą kontrolę nad tym, co się dzieje. W nauczaniu o charyzmatach nie można ignorować psychologii i nadawać nadprzyrodzonych interpretacji przyrodzonym zjawiskom, gdyż takie podejście może nosić znamiona manipulacji, nawet niezamierzonej.
W książce porusza Ksiądz kwestię wspólnoty Kościoła. Jak czerpać radość ze wspólnoty, gdy tak wiele w niej spraw, które budzą w nas sprzeciw i niezgodę, jak chociażby zamiatane przez niektórych hierarchów pod dywan kwestie związane z pedofilią?
– Pozostaje zaangażowanie na rzecz zmiany. W proces, w którym staramy się oczyścić, naprawić i poukładać trudne, bolesne, a nierzadko gorszące kwestie naszej wspólnoty. Skutkiem ubocznym może być radość z samego uczestnictwa w tym. Jeżeli mówimy np. o dopuszczaniu się czynów gorszących, przestępstw przez ludzi Kościoła, to nasze zaangażowanie powinno wyrażać się np. w domaganiu się sprawiedliwości. Nie wolno uciekać od problemu, bo zasmuca. Radość możemy czerpać wtedy, gdy mimo całego brudu sprawy, o których mówimy, zaczynają przybierać inny obrót – np. wtedy, gdy nuncjatura, która najpierw nabiera wody w usta, a potem wskutek zaangażowania się ludzi, naciskających przez media społecznościowe, wyjaśnia, dlaczego konkretny biskup został odwołany ze stanowiska. To przykład z ostatnich tygodni, ale można by ich podać przecież więcej.
-----
KS. GRZEGORZ STRZELCZYK
Doktor teologii dogmatycznej, adiunkt w Katedrze Teologii Dogmatycznej i Duchowości Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Odpowiada za formację księży w archidiecezji katowickiej, autor wielu publikacji z dziedziny duchowości
Ćwiczenia z radości, ks. Grzegorz Strzelczyk, Znak 2024