Dyskusja wokół przyznawania przez ministerstwo edukacji i nauki dotacji na zakup nieruchomości przez organizacje pozarządowe związane z prawicą szybko zmieniła się w polityczną, a właściwie ideologiczną młóckę. I mniejsza już nawet o sensowność samej akcji (osobiście uważam ją za nieetyczną, dzielącą i szkodliwą dla przyszłości nie tylko PiS, ale w ogóle myśli konserwatywnej w Polsce). Z zaciekawieniem obserwowałem, że tak jak opiłki metalu na kartonie, pod którym umieszcza się magnes, zaczynają układać się według pola magnetycznego wyznaczanego przez dwa bieguny polarne, tak też uczestnicy dyskusji podzielili się według polaryzacji ideologicznej.
Przeciwnicy prawicy grzmieli o uwłaszczaniu się przez ludzi PiS na majątku publicznym, o grabieży itp., zaś zwolennicy przekonywali, że to burza w szklance wody, że po prostu opinia publiczna była przyzwyczajona, że strumień państwowych pieniędzy płynie do organizacji lewicowych czy liberalnych, a PiS nie będzie dawał publicznych środków na żadne „elgiebete”. I to ostatnie mnie w tej całej dyskusji najbardziej zaintrygowało. Można było bowiem wysnuć wniosek, że dla części prawicowej publiczności to LGBT stało się głównym punktem odniesienia. Czyli jakby głównym elementem prawicowej tożsamości nie było to, że jest się za wsparciem przez państwo polityki prorodzinnej czy za wartościami chrześcijańskimi, ale że jest przeciw LGBT.
I tu dochodzimy do poważniejszego problemu. Można bowiem z postulatami środowisk LGBT się zgadzać lub nie (konserwatyści się z nimi w większości nie zgadzają), można uważać, że wizja ludzkiej osoby, wolności czy seksualności jest światu konserwatywnemu obca (przede wszystkim poprzez główne założenie środowisk LGBT, że to seksualność konstytuuje człowieka, że orientacja lub preferencje seksualne są głównym składnikiem tożsamości człowieka). Ale uznać, że główną cechą tożsamości prawicowej jest bycie „anty-LGBT”, to pokazać, do jakiego zamieszania pojęciowego doszliśmy.
Bo obsesja „anty-LGBT” jest na polskiej scenie intelektualno-politycznej (choć nie tylko polskiej, bo to zjawisko importowane z USA, podobnie jak duża część tzw. wojny kulturowej) niepokojącym zjawiskiem. Sprawia bowiem, że prawica staje się reaktywna. Nie ma własnej agendy tematów, a raczej zajmuje się odpowiadaniem na pomysły ze strony lewej. „Antyelgiebetyzm” staje się powoli następcą antykomunizmu. Antykomunizm przez całe lata był jednym z głównych wyznaczników prawicowej tożsamości. Gdy Polska przed II wojną, w jej trakcie i aż do lat 90. znajdowała się w cieniu sowieckiego potwora, antykomunizm był zrozumiały. Owszem był reaktywny, odpowiadał na historyczne zagrożenie ze strony Sowietów, ale też i intelektualne zaczadzenie części elit ideami komunistycznymi. Tyle że dziś komunizmu nie ma, a duża część prawicy dalej musi się definiować anty-. A to walczy z wiatrakami, a to z Unią Europejską, a to właśnie ze środowiskami LGBT (dość przypomnieć powracające jak refren opowieści prezesa PiS o osobach transpłciowych).
Kłopot w tym, że prawica jest przez to skazana wyłącznie na odtwórczość, na tworzenie agendy według tego, co zrobi druga strona. Nie widać tu szczególnie dużo własnych, oryginalnych pomysłów. I zakup nieruchomości w ramach rządowego programu „willa plus” nowych pomysłów nie przyniesie.