Mamy kolejną aferę. Opozycja mówi o niej „Willa plus”. Polega ona na tym, że minister edukacji Przemysław Czarnek przyznał wielomilionowe dotacje rozmaitym organizacjom pozarządowym o konserwatywnym zabarwieniu, a te przeznaczyły je po części na zakup nieruchomości.
Cisną się do głowy rozmaite uwagi. Praktyka rozdzielania dotacji „po uważaniu” swoim, a nie tym drugim, nie zaczęła się za rządów PiS. Wymienia się dziś jako jednego z beneficjentów Fundację Polska Wielki Projekt i jej zakup willi na warszawskim Mokotowie. Ta fundacja istniała przed 2015 rokiem, za czasów koalicji PO-PSL. Czy wtedy mogła liczyć na jakiekolwiek wsparcie z budżetowych pieniędzy? Naturalnie nie. To ona pomagała wykuwać zręby programu ówczesnej opozycji – prawicowej. Czy państwo powinno pomagać także opozycji w formułowaniu swego intelektualnego zaplecza? Naturalnie tak, to jest w interesie całej zbiorowości. Nie pomagało wtedy. I nie pomaga, innej opozycji, teraz.
No tak, tylko pytanie, do jakiej skali powinna być doprowadzona pomoc dla kogokolwiek. Czarnek pominął organizacje kołaczące o małe sumy, między innymi takie, które wspierają niepełnosprawnych czy wiejskie szkoły. Za to bliskich sobie, wierzę, że ideowych ludzi, obdarzył imperialnymi sumami. Nie sądzę, żeby to był systemowo dobry pomysł.
Dziennikarze TVN24, którzy sprawę nagłośnili, twierdzą, że na liście są też podmioty wykreowane w ostatniej chwili, opisywane przez samych ekspertów ministerstwa jako niespełniające warunków. – Kiedyś dostawali jedni, teraz dostają inni – odpowiadają politycy PiS, łącznie z prezydentem. Rozumiem, że minister Czarnek rozumuje tak: ludzie prawicy nie dostawali przez lata. Teraz powinni dostać niejako na zapas. Mogę to zrozumieć, ale nie będę ukrywał, że to zbyt prosta filozofia polityczna dla narodowej wspólnoty jako całości.
Tyle że przestajemy być wspólnotą. A na pewno nie jesteśmy w stanie zaproponować polskiej wspólnocie czytelnych reguł przyzwoitości. To znaczy zgłaszać można je do woli. Kiedyś było takie powiedzonko „piszcie na Berdyczów”. Trochę je zapominamy, z powodu braku Berdyczowa w polskich granicach. Ale wiadomo o co chodzi, poczta jakby tam nie dochodziła. Mam poczucie, że moja pisanina w tych kwestiach jest porównywalna co do skuteczności z listami do Berdyczowa.
Inną sprawą jest wiara opozycji, że tą kolejną kwestią rozkołysze polską łódź. Nie rozkołysze, bo w Polsce każdy mówi już tylko do swoich. Możliwe, że stawka idzie o te kilkanaście procent niezdecydowanych (Donald Tusk nazwał ich niedawno „trzecią partią”, bo stanowisko tych, co nie dokonali wyboru, było w jakimś sondażu wymieniane jako trzecie w kolejności). Ale intuicyjnie sądzę, że ich także niewiele jest dziś w stanie poruszyć. Możliwe nawet, że zasilili szeregi niezdecydowanych, bo mieli już dość dramatycznych i często niesprawdzalnych oskarżeń i apeli. One się po zwycięstwie PiS w roku 2015 zaczęły nasilać od pierwszej chwili. Jak w tej przypowieści o pastuszku, który tyle razy krzyczał gołosłownie „wilki, wilki”, że jak wilki przyszły naprawdę, nikt na to nie zważał.
Możliwe, choć to także intuicja, że niezdecydowanych bardziej przekonają kłopoty dnia codziennego. One też działają przeciw obecnej władzy, pytanie, na ile sprawiedliwie. Zarazem na koniec jeszcze jedna uwaga. Przed rokiem 2015 słabiutkie materialnie środowiska prawicowe wypracowały ileś pomysłów na wybory i na rządzenie – przez pierwsze lata. Dziś dostają pieniądze, ale zachowują się jak tłuste, nieruchawe, śnięte koty. Nie chce im się myśleć ani szukać.