PISF czy PiS(F)? – pyta z wdziękiem typowym dla epoki polaryzacji Dawid Dróżdż w „Gazecie Wyborczej”. Chodzi o Polski Instytut Sztuki Filmowej, rozdzielający dotacje na filmy. Radosław Śmigulski został właśnie dyrektorem PISF-u na kolejną kadencję. Po raz pierwszy obejmował to stanowisko w roku 2017, po usunięciu przez ministra kultury Piotra Glińskiego przed końcem kadencji Magdaleny Sroki.
Dróżdż zarzuca konkursowi małą przejrzystość. Miano wyłaniać dyrektora ukradkiem, w pośpiechu, niemal w tajemnicy. Ale tak naprawdę komentator podejmuje próby podsumowania rządów Śmigulskiego.
I prawda, cytuje różne opinie. Łącznie z niemal entuzjastyczną oceną Jacka Bromskiego, przewodniczącego Stowarzyszenia Filmowców, który w roku 2017 protestował przeciw usunięciu Sroki, a teraz nowego dyrektora chwali. Ale jednocześnie Dróżdż powtarza uporczywie, że Śmigulski realizuje misję zleconą mu przez prawicę. W tekście zastosowana jest szczególna logika.
Wychodzi Dróżdżowi, że daleko nie wszystkie filmy finansowane przez PISF są „prawicowe”. Ba, taka nie jest zdecydowana ich większość, padają tytuły najgłośniejszych przedsięwzięć filmowych ostatnich lat, za każdym razem wspieranych przez Instytut Śmigulskiego. Co więcej, autor przyznaje, że niejeden raz politykę PISF jako niemal „antynarodową” opisywali prawicowcy. Sam pamiętam wielki atak Rafała Ziemkiewicza w takim właśnie duchu.
Ale Dróżdż nie daje się zwieść. To,
że Śmigulski nie daje się przyłapać na prawicowym przegięciu, to dla niego tylko dowód na to, że się sprytnie maskuje. Jeden z rozmówców „Wyborczej” opisuje to jako taktykę powolnego gotowania żaby, tak, żeby ona tego nie zauważyła. Stąd neutralność, a nawet pewna życzliwość części środowiska. Przypomina się teoria „schizofrenii bezobjawowej” z czasów komunizmu.
Na zdrowy rozum, jeśli niezadowolony jest z jednej strony Dróżdż, z drugiej Ziemkiewicz, to może dorobkiem Śmigulskiego jest względna neutralność, próba zadowalania różnych sposobów myślenia. A to bilans nienajgorszy, w czasach dzisiejszej wojny kulturowej.
Padają przykłady „cenzury”. Z ich opisów wynika, że Śmigulski niezwykle rzadko ingeruje wtedy, kiedy dzieło staje się wojujące w interesie jakiejś ideologii. I ma wojować za publiczne pieniądze. Wiemy, że filmowcy są w większości przechyleni w jedną stronę. Ale niekoniecznie da się to powiedzieć o widzach. Kino jest sztuką masową. Może te ingerencje są służbą na rzecz rozmaitych milczących większości?
Na koniec chwila prywaty. Dróżdż wymienia mnie i Grzegorza Górnego, będących ekspertami PISF, jako „publicystów związanych z prorządowymi mediami braci Karnowskich”. Od lat pisuję do wielu tytułów. A sugestii, jakobym przechylał nawę PISF na prawo, powinno się bronić, zestawiając dzisiejszą sytuację z listami ekspertów z czasów Magdaleny Sroki, kiedy zasiadały w komisjach m.in. Magdalena Środa i Kazimiera Szczuka. A po drugie, oglądając pełen skład tych komisji dziś. W każdej dominują reprezentanci środowiska filmowego. My tylko wnosimy nieco inny punkt widzenia z pozycji mniejszości.
Mniejsza już o mnie. Dróżdżowi
nie podoba się obecność w komisjach PISF takich ludzi jak Wojciech
Tomczyk czy Jacek Raginis.
Informuję go więc, że pierwszy jest scenarzystą z wieloma sukcesami na koncie (serial Oficerowie), drugi nagradzanym reżyserem. Mistrzostwem świata jest nazwanie Pawła Woldana, cenionego dokumentalisty i autora teatrów telewizji, „reżyserem katolickim”. Rozumiem, że to obciążenie. Takie teksty zapowiadają już, kogo będzie wyrzucała na margines następna ekipa. Jeśli opozycja wygra wybory.