Rozmowa o Marszu Niepodległości, lewicujących mediach i sytuacji na prawicy z Krzysztofem Bosakiem, wiceszefem Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, byłym posłem LPR
Czy jest pan faszystą?
– Nigdy tak o sobie nie myślałem! (śmiech)
Jest pan jednak współorganizatorem Marszu Niepodległości, a według atakującej go lewicy organizują go faszyści. Może więc jednak?
– Po pierwsze, byłem jednym z uczestników, organizowali wszystko moi koledzy. Po drugie, dla radykalnej lewicy każdy człowiek o poglądach konserwatywnych czy narodowych, przywiązany do takich wartości jak Bóg, Honor i Ojczyzna jest faszystą. Niestety, słuchając wypowiedzi przeciwników ideowych, słyszę to słowo w ich ustach tak często, że można się z czasem przyzwyczaić do takiej etykietki, a to jest bardzo niebezpieczne. Nawet niektórzy prawicowcy zaczynają o sobie mówić ironicznie np. „my, klero-faszyści” (śmiech). Niby ma być to wyśmianie tych bzdur, ale nieświadomie godzą się na tego typu etykietę.
Ale tak jest Marsz Niepodległości przedstawiany w mediach. Wielu ludzi wierzy, że oto jacyś skini i faszyści maszerują przez Warszawę i trzeba ich zablokować.
– Marsz Niepodległości wbrew wszystkiemu, co się mówi, i wbrew wszystkim politycznym interpretacjom w pierwszej kolejności miał być i jest wielką manifestacją patriotyczną. Oczywiście za inicjatywą jego organizacji stały środowiska neoendeckie takie jak Młodzież Wszechpolska i ONR, ale otworzyły się one na inne środowiska prawicowe i konserwatywne. Nie chodzi w nim jedynie o promowanie idei narodowych. Mimo że kończył się pod pomnikiem Romana Dmowskiego, nie chodziło nawet o jakieś nachalne wyeksponowanie jego postaci kosztem innego z ojców polskiej niepodległości Józefa Piłsudskiego, koło którego pomnika zresztą też marsz przeszedł. Chodziło głównie o uczczenie Święta Niepodległości w sposób żywy, niezależnie od rządowych inicjatyw i przemówień. Chodziło o pokazanie, że można być dumnym z bycia Polakiem, z naszej tradycji, z naszych barw narodowych.
Nie do końca to się chyba udało. Przeciętnemu odbiorcy marsz będzie się kojarzył z zadymą, bijatyką, policją, podpalonymi samochodami.
– To był margines. Hałaśliwy i niebezpieczny, ale jednak margines. Marsz zgromadził ponad 20 tys. osób, które mimo trudnej sytuacji w spokoju przeszły ulicami Warszawy. Trwało to ponad dwie godziny. Ja nie widziałem drugiej tak dużej i spokojnej manifestacji. Atmosfera była wspaniała. W marszu szły osoby z dziećmi, jechali niepełnosprawni na wózkach i nikt niczego się nie obawiał. A to, jak Marsz pokazały media elektroniczne, to jest całkowite zaprzeczenie tego, co widziałem.
Czyli według Pana to jest fałszywy obraz marszu?
– Zdecydowanie. Pokazywano wyłącznie bijatykę z policją. Przykre incydenty, takie jak podpalenie samochodu TVN, które generalnie postrzegam jako element wojny kibiców Legii z ITI, właścicielem tego klubu. Wiele osób, które oglądały relacje w telewizjach informacyjnych, a z drugiej strony filmy z marszu zamieszczone w internecie, nie może uwierzyć, że to jest dokładnie to samo wydarzenie. Uświadamia sobie w ten sposób, jak wielka jest skala manipulacji dokonanych przez media.
Czy w tej sytuacji jest sens organizowania marszu w przyszłym roku?
– Jestem wielkim zwolennikiem organizowania kolejnego marszu. W tym roku odnieśliśmy duży sukces. Poza tym wymiarem patriotycznym był przecież też wymiar pewnej rywalizacji ze środowiskami lewicowymi, które próbują storpedować marsz. Zapowiadały one nawet, że go fizycznie zablokują. I okazało się, że na tę blokadę, na którą zapraszali aktorzy, celebryci, „Krytyka Polityczna” czy środowisko „Gazety Wyborczej”, przyszło ledwie 2 tys. ludzi. A na nasz marsz ponad 20 tys. To jest chyba kubeł zimnej wody dla liderów lewicowej opinii publicznej. Marsz trzeba organizować właśnie po to, żeby te tysiące ludzi same mogły się przekonać, jak bardzo rzeczywistość może się różnić od pokazywanej w mediach. Im więcej osób się o tym przekona, tym lepiej.
Uważa Pan, że media nie lubią prawicy?
– Nie wszystkie media. To jest oczywiście złożona rzeczywistość. Na pewno największe telewizje nie darzą prawicy sympatią. Można wręcz powiedzieć, że mamy w nich do czynienia z pewnym lewicowo-liberalnym konsensusem. I chyba na całym świecie jest tak, że media i środowisko dziennikarskie są generalnie na lewo od społeczeństwa. Trudno powiedzieć, z czego to wynika, czy ze specyfiki zawodu, czy też może z preferencji właścicieli mediów. W Polsce też tak jest. TVP z krótkimi przerwami jest rządzona przez kadrę o rodowodzie postkomunistycznym, a największe prywatne stacje, czyli Polsat i TVN, są stworzone też przez ludzi kojarzonych ze środowiskiem postkomunistycznym. Dlatego trudno ich posądzić o prawicowe sympatie. Do tego znaczna część środowiska dziennikarskiego ma lewicowe poglądy. Mam wrażenie, że w tym środowisku afiszowanie się nawet ze skrajnie lewicowymi poglądami jest akceptowane, ale jeśli ktoś w sposób otwarty utożsamia się z poglądami konserwatywnymi, to od razu jest traktowany z olbrzymią podejrzliwością. Może mu to nawet zaszkodzić w dalszej karierze.
Był Pan najmłodszym posłem w Sejmie. Teraz od kilku lat jest Pan poza tą wielką polityką. Nie kusi Pana powrót do niej?
– Po wyborach 2007 r. wycofałem się z bieżącej polityki. Nigdzie nie kandydowałem. Zająłem się działalnością w organizacjach pozarządowych. Prowadziłem kilka lat własną fundację i klub dla młodzieży, teraz działam w Fundacji Republikańskiej. Przynosi mi to satysfakcję i pozwala wiele się nauczyć. Nie wykluczam jednak kandydowania w wyborach w przyszłości. To nie jest tak, że się obraziłem na demokrację czy wyborców. Po prostu LPR – partia, którą reprezentowałem – praktycznie zniknęła ze sceny politycznej i od tej pory nie zdecydowałem się działać politycznie w innym miejscu. Tego miejsca w polityce trzeba szukać w sposób przemyślany i staranny. Kandydowanie dla samego kandydowania nie ma sensu.
Jest Pan rozczarowany obecną sceną polityczną?
– PO, PSL, Ruch Palikota i SLD to w ogromnym stopniu partie koniunkturalne, pozbawione realnego programu. Partie, o których generalnie trudno cokolwiek interesującego powiedzieć poza drążeniem wewnętrznych rozgrywek personalnych i jakichś mniejszych i większych afer.
Jeśli chodzi o PiS, to jest to partia, której program postrzegam jako w wielu punktach wartościowy, z przyjaciółmi z Fundacji Republikańskiej sami podpowiadaliśmy im pewne rozwiązania. Natomiast jest to też partia, która ma swoje problemy. Ma trudności w komunikowaniu się z opinią publiczną i w budowaniu szerszego poparcia. Ma też mało miejsca w swoich szeregach dla rzeczywiście konserwatywnych polityków. Z kolei partie na prawo od PiS są w stanie organizacyjnej rozsypki, co pokazały ostatnie wybory, kiedy to żadna z nich nie zarejestrowała list w całym kraju.
Jaka więc rysuje się przyszłość prawicy?
– Obecny czas postrzegam jako okres pracy organicznej i wyczekiwania na coś nowego, na jakiś impuls, który doprowadzi do przełomu na scenie politycznej.
To może ruch, jaki powstaje wokół wyrzuconego z PiS byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry to zmieni?
– Ja jestem od dłuższego czasu zdania, że same zmiany personalne, zmiany szyldów partyjnych nie powodują powstawania nowej jakości. Potrzebna jest zmiana świadomości prawicowo-konserwatywnego wyborcy. Żeby elektorat prawicowy nie szukał sobie kolejnych polityków do popierania, tylko żeby szukał polityków, od których będzie mógł wymagać realizacji bardzo konkretnych postulatów. I tutaj z nadzieją patrzę na działania organizacji pozarządowych, które zaczynają reprezentować bardzo konkretne postulaty i żądać od polityków konkretnych działań. To właśnie w takich organizacjach jak Fundacja Republikańska, Fundacja Mamy i Taty, Związek Dużych Rodzin Trzy Plus, Stowarzyszenie Twoja Sprawa, Fundacja Narodowy Dzień Życia, Stowarzyszenie Koliber pokładam nadzieję na przyszłość prawicy. To są zalążki prawicowej opinii publicznej, która wie, czego chce. Nie będzie oczekiwać, że nawet najszlachetniejsi politycy będą ją czarować, tylko będzie od nich wymagać.
To może prawicy potrzebna jest zmiana pokoleniowa?
– Zmiana pokoleniowa nastąpi niezależnie od tego, czy jest potrzebna, czy nie. Nie ma co jej na siłę przyspieszać, gdyż może to przynieść efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. Tak jak w SLD, gdzie młodzi liderzy poprowadzili tę partię do klęski.
Zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk nie będą przewodzić swoim formacjom wiecznie. Prędzej czy później zmiana pokoleniowa nadejdzie. Bardziej powinniśmy się zastanawiać nad tym, jaki typ polityków ich zastąpi? Czy to ma być typ partyjnych aparatczyków i karierowiczów, którzy przez wewnętrzne rozgrywki robią kariery, czy to ma być typ ludzi samodzielnie myślących, ideowych, wywodzących się ze środowisk społecznych? Mam nadzieję, że zwycięży ta druga szkoła!