Nie inaczej było z tegorocznym marszem. Tym głównym, najliczniejszym. Ulicami Warszawy przeszło w tym roku blisko 50 tys. osób, to ogromna liczba. Dla porównania warto dodać, że w marszu organizowanym przez Kancelarię Prezydenta uczestniczyło nie więcej niż 5 tys. osób. Tak więc z jednej strony mamy kilkadziesiąt tysięcy ludzi pragnących zademonstrować dumę z bycia Polakami i dumę z odzyskania niepodległości po latach zaborów, a z drugiej, tak jak w poprzednich latach, mamy kilkaset osób, które przyszły na marsz zupełnie w innym celu.
Policzone straty
Niestety, znów doszło do burd, między innymi w pobliżu budynku ambasady rosyjskiej spłonęła budka wykorzystywana przez policjantów ochraniających placówkę. Na teren ambasady rzucono petardy i race. Do zamieszek doszło przed squatami przy ul. ks. Skorupki i ul. Wilczej. Na placu Zbawiciela podpalono instalację artystyczną „Tęcza”. Zniszczono kilka samochodów, powybijano szyby, wyrwano znaki drogowe. Stołeczny ratusz wstępnie oszacował zniszczenia na 120 tys. zł, zapowiada, że będzie dochodzić ich pokrycia od organizatora marszu. Wartość podpalonej instalacji „Tęcza” oszacowano na 70 tys. zł. Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiedziała, że instalacja zostanie odbudowana. Sprzątanie i czyszczenie pochłonie kolejne ok. 40 tys. zł. Zarząd Dróg Miejskich szacuje straty związane m.in. z uszkodzeniem chodników i znaków drogowych na ok. 6 tys. zł.
Dyplomaci mają głos
Najpoważniejszym incydentem były jednak zajścia pod rosyjską ambasadą. I nie chodzi tutaj bynajmniej o straty materialne w postaci spalonej budki strażniczej. Atak na placówkę dyplomatyczną obcego państwa jest zawsze kompromitacją dla państwa gospodarza. Tym gorzej, że Rosja zawsze tego typu incydenty w 100 proc. wykorzystuje do realizacji swoich celów. Ci, którzy rzucali racami w ambasadę, odegrali więc rolę „pożytecznych idiotów” dzięki, którym znów można było Polskę ustawić do pionu. Wystarczy posłuchać rosyjskich polityków i dyplomatów. Ambasador Rosji w Polsce Aleksander Aleksiejew nazwał owe wydarzenia „sytuacją absolutnie nie do przyjęcia”. Podkreślił, że liczy na przeprosiny, obiektywne śledztwo i zadośćuczynienie za straty materialne placówki. „Ambasada była zablokowana, nie była przestrzegana Konwencja Wiedeńska” – mówił Aleksiejew. Jak dodał, w ostatnich latach „była tylko jedna napaść na przedstawicielstwo rosyjskie; miało to miejsce w Libii”. Jednak największą grozą powiało po słowach: „Trzeba zrobić tak, żeby Polacy zachowywali się we właściwy sposób”. Nie do końca wiadomo, co rosyjski dyplomata miał na myśli. Za zajścia przed rosyjską ambasadą kajały się polskie władze z premierem Donaldem Tuskiem na czele. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało specjalne oświadczenie. „Tego typu zachowanie w stosunku do misji dyplomatycznej zasługuje na zdecydowane potępienie i nie licuje z godnymi obchodami Święta Niepodległości 11 listopada” – napisano. Wystosowano też specjalną notę do władz rosyjskich. Rosjanie przeprosiny przyjęli, ale odpowiedzieli również w swoim stylu. Polska placówka w Moskwie też została zaatakowana. Do ataku na polską ambasadę doszło dwa dni po zajściach w Warszawie. Młodzi ludzie wrzucili race i świece dymne na teren polskiej ambasady. Rozpostarli też transparent z napisem „Rosja od Warszawy do Port Artur”. Trzech sprawców zostało natychmiast zatrzymanych przez policję. Nie stawiali oporu, nie próbowali uciekać ani nie okazywali zdziwienia. Zostali skazani na piętnaście dni aresztu za „drobne chuligaństwo”.
Nikt nie czuje się winny
Przedstawiciele Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, które organizowało rozwiązane przez stołeczny ratusz zgromadzenie, oświadczyli, że nie biorą odpowiedzialności za incydenty, do których doszło podczas marszu, m.in. w pobliżu ambasady rosyjskiej. „Potępiamy burdy, wszystkie przejawy braku podporządkowania się straży Marszu Niepodległości oraz bandyckie ataki na uczestników marszu, w tym członków straży i osoby postronne, wywoływanie niepokojów i narażanie na niebezpieczeństwo uczestników manifestacji ze strony grupek bezmyślnych osób kręcących się wokół marszu” – odczytał oficjalne oświadczenie prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości Witold Tumanowicz. Niby racja. Sam marsz rzeczywiście przebiegał bez zakłóceń, a zajścia miały miejsce na jego obrzeżach. Jest jednak jedno znaczące „ale”. To nie kto inny jak organizatorzy marszu zapowiadali, że są w stanie w pełni zabezpieczyć jego przebieg. Szczycili się doskonale zorganizowaną „strażą marszu”, a nawet apelowali do policji by ta nie prowokowała uczestników manifestacji swoją obecnością. W rzeczywistości okazało się, że „straż marszu” nie była w stanie w żadnym stopniu powstrzymać chuliganów, którzy przyszli na marsz tylko po to, by wziąć udział w rozróbie. Niczego do zarzucenia nie ma też sobie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i policja. Szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz przyznał, że „nikt nie zdejmie z niego odpowiedzialności politycznej za wydarzenia”. Zaznaczył jednak, że „nie ma poczucia, że zostało źle wykonane zadanie” i nie zamierza podać się do dymisji. W 100 proc. z działań policji zadowolony jest też premier. Policjanci tłumaczą, że zastosowali się do prośby organizatorów, a wkroczyli wówczas, gdy rozpoczęły się zamieszki, i szybko opanowali sytuację. Również racja. Problem w tym, że ktoś odpowiada za decyzję o niezabezpieczeniu terenu wokół rosyjskiej ambasady. Biorąc pod uwagę wszystkie antagonizmy polsko-rosyjskie i emocje, z jakimi mamy ostatnio do czynienia, fakt, że nie zabezpieczono akurat tego miejsca, wygląda wręcz jak zachęta do rozróby. Tym bardziej że inne miejsca mogące stać się potencjalnym celem demonstrantów, jak choćby Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, zabezpieczał cały kordon policjantów.
Zawsze winny PiS
Jeśli nie ma innych winnych, to kto jak zwykle musi byś winny? Oczywiście Prawo i Sprawiedliwość i Jarosław Kaczyński. Nie trzeba było długo czekać, aż z ust polityków partii rządzącej padną słowa o odpowiedzialności głównej partii opozycyjnej za burdy w Warszawie. – To jest kompromitacja opozycji, tej części opozycji, która wyhodowała tego typu emocje i hoduje je w dalszym ciągu. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – podkreślał premier Donald Tusk. – Lepiej, żeby PiS zamilczał, bo tak naprawdę wczoraj na ulicy to były jego ideowe dzieci. To przecież od PiS-u słyszeliśmy jeszcze jakiś czas temu wypowiedzi, że to są ludzie, którzy są po prostu szczerymi, polskimi patriotami – wtórował mu szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz. Próba powiązania PiS z zajściami w Warszawie jest o tyle absurdalna, że partia Jarosława Kaczyńskiego organizowała 11 listopada swoje obchody Dnia Niepodległości w Krakowie i tam zapraszała zwolenników. Marsz Niepodległości zorganizowały środowiska narodowe, m.in. Obóz Narodowo-Radykalny i Młodzież Wszechpolska, którym nie tylko z PiS-em nie jest po drodze, ale które wręcz mają ambicję, by partię Kaczyńskiego zastąpić po prawej stronie sceny politycznej. O tym jak dużo im do tego brakuje, może świadczyć właśnie organizacja Marszu Niepodległości. Jakoś na organizowanych przez PiS manifestacjach nie dochodzi do żadnych rozrób, bardzo sprawnie działają własne służby porządkowe. Podobnie zresztą było w trakcie manifestacji organizowanych przez związkowców czy też środowiska Radia Maryja w obronie Telewizji Trwam. Gromadziły one zresztą więcej ludzi niż Marsz Niepodległości, a przebiegały spokojnie, choć emocji również na nich nie brakowało.
Czy były prowokacje?
Przedstawiciele Ruchu Narodowego, a także wielu prawicowych komentatorów i publicystów zrzucają winę za zajścia przy okazji marszu na prowokatorów. Tak samo było zresztą w latach poprzednich. Oczywiście tego elementu nie można wykluczyć. Warto choćby przytoczyć fakt, że atakowani w squotach anarchiści byli do ataku doskonale przygotowani. Mieli uszykowane koktajle Mołotowa, którymi rzucali w atakujących (de facto to oni spalili postawione w pobliżu samochody). Podobnie można traktować fakt niezabezpieczenia terenu wokół rosyjskiej ambasady. Jednak generalnie teoria o prowokacji jest zbyt łatwym wytłumaczeniem. Nie da się przemilczeć faktu, że brały w nich udział osoby, które przyjechały na marsz. Tak było zresztą również w latach poprzednich. Wówczas organizatorzy tłumaczyli, że to ogromne siły policyjne prowokowały uczestników marszu. Teraz słyszymy, że to brak policji ich sprowokował. W ten sposób wszystko można wytłumaczyć. Niestety fakty są takie, że dla pewnej grupy uczestników Marsz Niepodległości stał się okazją do tego, by się wyszaleć. Pogonić lewaków, pobić się z policją itd. Kolega jadący na marsz opowiadał mi, że już w pociągu widział grupy kompletnie pijanych, agresywnych młodych ludzi jadących na marsz. Niestety są chuligani, dla których Marsz Niepodległości stał się synonimem rozróby i nie są to niestety żadni prowokatorzy.
Medialna histeria
Osobny akapit trzeba poświęcić relacjom medialnym z marszu. Postawę większości mediów przed marszem można opisać jako nerwowe wyczekiwanie: Kiedy będzie zadyma i dlaczego jeszcze jej nie ma? Kiedy już doszło do incydentów cały marsz przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyły się tylko zaatakowane squoty czy spalona tęcza. O tym, że 99 proc. uczestników przeszło w spokoju; że w marszu brały udział nie tylko „hordy kiboli”, ale też rodziny z dziećmi i osoby starsze, nie można się było dowiedzieć. Wszyscy zostali okrzyknięci faszystami. A tematem numer jeden w kraju stała się spalona tęcza. Organizowano akcje przynoszenia kwiatów, spotykania się pod nią itd. Jakby innych problemów w Polsce nie było, a sama tęcza na placu Zbawiciela nie została wcześniej spalona trzy razy. Nic zatem dziwnego, że wśród uczestników marszu panuje przekonanie, że „media kłamią”. W końcu oni przeszli w spokojnej manifestacji, większość z nich nie widziała nawet śladu zadymy, natomiast z mediów dowiadują się o prawdziwym Armagedonie, który panował na ulicach Warszawy.
Co dalej z marszem?
Podsumowując, warto postawić pytanie, co dalej z Marszem Niepodległości? Czy taka forma świętowania 11 listopada ma sens w przyszłości? Organizatorzy muszą sobie w końcu odpowiedzieć na pytanie, czy są w stanie go zorganizować tak, by nie dochodziło do zadym. Jeśli nie, to może będzie trzeba dać sobie spokój. Chyba nie ma sensu, by Święto Niepodległości stało się polskim odpowiednikiem niemieckich starć lewaków z neonazistami. Gdyby jednak udało się zapanować nad uczestnikami, to trzeba przyznać, że sam marsz ma gigantyczny potencjał. I widać wyraźnie, że takiego manifestowania swojego patriotyzmu i swojego przywiązania do Ojczyzny Polacy chcą i potrzebują. Dzisiaj, kiedy jesteśmy bombardowani przez ogólnopolskie media obrazkami burd i zadym, bierze w nim udział 50 tys. ludzi. Ilu ludzi by przyszło na marsz, gdyby był on spokojniejszy? 100, 200 tysięcy?