Żeby poważnie rozmawiać o zbieraniu składki, trzeba najpierw nazwać problemy i wątpliwości, jakie ona wywołuje.
Gotówka i teologia
Być może tym najważniejszym jest kontekst czasu. Transakcje bezgotówkowe stają się codziennością milionów wiernych. Wielu zdarza się przez cały tydzień czy miesiąc w ogóle nie posługiwać się gotówką – kiedy przychodzi niedziela, zwyczajnie nie mają czego wrzucić do koszyka. Odpowiedzią na to zjawisko stały się coraz popularniejsze „ofiaromaty” ustawiane w biurach parafialnych czy wręcz w kościołach, tak żeby wierni mogli swoją ofiarę złożyć bez sięgania po gotówkę. Pandemia i wprowadzone w związku z nią ograniczenia sprawiły, że coraz większa liczba parafian ustawia na swoich kontach stałe zlecenia przelewu na rzecz parafii.
To wszystko powoduje, że w momencie, kiedy w trakcie liturgii ktoś podsuwa im koszyk, robi się nieco niezręcznie. Trudno odpowiadać, że nie, mnie to nie dotyczy, bo ja dokładam się do koszyka przelewem. Trudno jest również udawać, że tego koszyka nie widzimy. W mniejszych wspólnotach wiąże się to dodatkowo z presją społeczną i stresem: wszak wszyscy widzą, kto do koszyka nic nie wrzuca. Nadal zatem, mimo przelewu, człowiek musi kombinować, żeby choć symbolicznie na tacę coś dorzucić.
To tylko część, i to ta najmłodsza, całego problemu. Pytania wokół składki pojawiały się jednak i wcześniej. Wciąż popularne i żywe jest skojarzenie z „płaceniem” za obecność na Mszy, z rodzajem haraczu, który ktoś w trakcie liturgii na nas wymusza. Wiąże się to z brakiem zrozumienia teologicznego sensu tego gestu, który ze strony świeckich traktowany jest jako zbiórka na cele parafii, prowadzona przy okazji Mszy św., a przez księży, jak mawiał ks. Jan Kaczkowski, jako „ekskluzywne żebractwo”. Mówienie przy tym, że jest to nasz „dar duchowy, składany na ołtarzu”, brzmi jak uzasadnienie na siłę teologią i mistycyzmem czegoś, co jest do gruntu praktyczne: faktu, że wspólnota Kościoła, żeby móc działać, potrzebuje pieniędzy.
Ofiaromat i koniec
Próby rozwiązania problemu ze składką są podejmowane w wielu miejscach. Tam, gdzie pojawia się cyfryzacja wpłat, księża rezygnują ze zbierania pieniędzy na tacę w trakcie liturgii, a na ewentualną gotówkę przeznaczają specjalne skarbony. W oczywisty sposób idzie za tym większa przejrzystość finansów parafii: jeśli tylko proboszcz zechce się tą wiedzą podzielić, wspólnota może mieć wgląd w kwoty, jakie wpływają na parafialne konto i w to, w jaki sposób są one wydawane. Można też się spodziewać, że wpłaty w formie elektronicznej mogą być wyższe niż gotówkowe: do koszyka można wrzucić drobną monetę i uznać sprawę za zamkniętą. Przelew na wyższą kwotę wydaje się mniej obciążający. Dodatkowo proboszcz mający regularne wpłaty od parafian łatwiej może zaplanować parafialny budżet, niż z tygodnia na tydzień polegając na tym, co zostanie zebrane do koszyka.
Chciałoby się powiedzieć: same zalety, zrezygnujmy zatem ze składki i przejdźmy na system elektroniczny, uzupełniany skarbonami dla tych, którzy przekonani są wyłącznie do gotówki. Kościół jednak i liturgia to nie są wyłącznie kwestie praktyczne. A składka jest integralną częścią liturgii, na dodatek mającą historię, liczącą dwa tysiące lat, i zwyczajnie nie mamy prawa, by na własną rękę z niej rezygnować. Przeciwnie: trzeba wracać do pierwotnego sensu składki we wspólnotach chrześcijan i szukać, w jaki sposób ów sens realizować dzisiaj.
Kościół, który się dzieli
Sprawdźmy najpierw, jak to wyglądało w Kościele z czasów Dziejów Apostolskich. „Trwali oni w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwie. Bojaźń ogarniała każdego, gdyż Apostołowie czynili wiele znaków i cudów. Ci wszyscy, co uwierzyli, przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Sprzedawali majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeby. Codziennie trwali jednomyślnie w świątyni, a łamiąc chleb po domach, przyjmowali posiłek z radością i prostotą serca”. Sprzedawanie majątków i dóbr i rozdzielanie ich według potrzeb oraz fakt, że „wszystko mieli wspólne” opisane są wyraźnie w kontekście liturgii Eucharystii, którą nazywano po prostu „łamaniem chleba”.
Nieco później św. Justyn pisał w swojej Apologii: „Kogo stać na to, a ma dobrą wolę, ofiarowuje datki, jakie chce i może, po czym całą zbiórkę składa się na ręce przełożonego. Ten roztacza opiekę nad sierotami, wdowami, chorymi lub też z innego powodu cierpiącymi niedostatek, a także nad więźniami oraz obcymi goszczącymi w gminie; jednym słowem spieszy z pomocą wszystkim potrzebującym”.
Wydaje się, że dla pierwszych chrześcijan była to rzecz absolutnie naturalna, żeby nawzajem pomagać sobie w przetrwaniu. Nie było możliwości, żeby ktoś we wspólnocie gromadzącej się wokół Jezusa był głodny, podczas gdy inni opływali w nadmiar. To, żeby wszyscy byli otoczeni opieką, było odpowiedzialnością całej wspólnoty, nikt nie był zdany sam na siebie. Dlatego pierwszymi darami nie były wyłącznie pieniądze. Zdarzało się, że ktoś w darze składał akt własności swojego domu lub innego majątku. Ludzie przynosili jedzenie, przynosili zwierzęta, przynosili przedmioty, które mogły posłużyć innym, przynosili to, co było owocem ich codziennej pracy. Stało za tym poczucie, że rzeczywiście jesteśmy braćmi i siostrami i jeśli cierpi jedno z nas, cierpimy wszyscy. Jeśli Jezus w liturgii wydaje samego siebie na ołtarzu, żeby dać nam największe dobro, zbawienie, to i naszym obowiązkiem jest rozsiewać wokół największe dobro, na jakie tylko po ludzku nas stać wobec drugiego człowieka. Naszym obowiązkiem jest dzielić się z innymi tym, co mamy, w namacalny i najprostszy sposób.
Pieniądze zamiast chleba
Trzeba przyznać, że ta pierwotna prostota została wyparta dość szybko, bo zaraz po edykcie mediolańskim z 313 roku. Kiedy chrześcijaństwo nie musiało już ukrywać się przed prześladowaniami, można było wybudować ogromne bazyliki i przestać sprawować „łamanie chleba” w prywatnych domach. Ale owe budowle pociągały za sobą koszty. Nie chodziło tu wyłącznie o budowę, ale też o utrzymanie tych świątyń, utrzymanie kultu, o odpowiednie szaty liturgiczne, wreszcie o utrzymanie samych duchownych, których zdecydowanie przybywało. Wtedy zaczęły zmieniać się proporcje darów. Coraz mniej było oliwy, wosku, miodu i chlebów, spośród których wcześniej część rozdawano, a najpiękniejszy konsekrowano. Coraz więcej zaś było darów pieniężnych. To było praktyczne rozwiązanie, wymagające mniej zachodu, za pieniądze można było kupić wszystko, co akurat potrzebne. Po XI wieku, a więc w czasie, kiedy chrześcijaństwo dotarło na ziemie polskie, po ofiarach z ludzkiej pracy nie było już śladu, ofiary stały się wyłącznie pieniężne. Równocześnie zginęły wówczas dwie ważne myśli, stanowiące o sensie tego, co dziś nazywamy „składką”. Przestaliśmy pamiętać i czuć, że chodzi o ofiarę z nas samych, o owoc pracy, o włożony w nią wysiłek: o to, że siebie samych w tym znaku składamy jako dar na ołtarzu. Przestaliśmy też odczuwać, że w tych ofiarach jest ukryta żywa troska o całą wspólnotę, a więc nie tylko o utrzymanie księdza, ale przede wszystkich troska o najbardziej potrzebujących we wspólnocie.
Teoretycznie wiemy, że to ofiara z siebie, ale trudno dziś mówić, że tę prawdę głęboko przeżywamy, wrzucając parę złotych do koszyka.
Prawo kościelne podkreśla, że proboszcz nie może zebranych na tacę pieniędzy przeznaczyć na swoje potrzeby, że są one wyłącznie na rzecz wspólnoty, na utrzymanie kościoła, rachunki za prąd, sprzątanie, wynagrodzenie organisty, zakup komunikantów, kwiatów czy świec.
Liturgiczne przepisy określają, że składki nie powinien zbierać ksiądz.
To wszystko jednak nie buduje w nas tej wrażliwości pierwszych chrześcijan. Przeciwnie, odejście w kierunku transakcji elektronicznych jeszcze bardziej izoluje nas od przeżycia tajemnicy wspólnoty: o ustawionym comiesięcznie przelewie można zapomnieć i uznać, że problem ma się „z głowy”. Zgadzają się finanse parafii, ale nie zgadza się wspólnotowa wrażliwość chrześcijanina.
Głos z Soboru
Wydaje się, że zamiast zbyt prosto ogłaszać tylko rezygnację ze składki, warto próbować szukać ciekawszych rozwiązań, które odkryją na nowo jej ducha, jednocześnie budując we wspólnocie wzajemną odpowiedzialność i pewną wrażliwość na potrzeby tych, którzy do wspólnoty należą.
Co ciekawe, pomysły takie pojawiały się w Polsce kilka lat po zakończeniu Soboru Watykańskiego II, zanim jeszcze reforma liturgii weszła na dobre do naszych kościołów. W roku 1970 z Biuletynie odnowy liturgii, opublikowanym przez „Collectana Theologica”, pisał o tym ks. Stanisław Hartlieb, liturgista i bliski współpracownik ks. Franciszka Blachnickiego. Nie wydaje się, żeby jego postulaty zostały gdziekolwiek wprowadzone i zupełnie zatarły się w świadomości wiernych. „Trzeba zastanowić się – pisał ks. Hartlieb – co zrobić, aby ta składka nie była czymś formalistycznym, obojętnym czy nawet niemiłym dla wiernych, co zrobić, aby ona wewnętrznie angażowała, aby wołała wielkim głosem, że chrześcijanin musi widzieć brata, który jest w potrzebie materialnej lub duchowej, aby uczyła ukochania każdego człowieka?
Jednym ze sposobów pomagających w takim przesunięciu punktu widzenia może być wyznaczenie danej składce konkretnych i bliskich celów. Będzie też dobrą rzeczą — od czasu do czasu — wprowadzać inne formy: zbieranie darów w naturze, przyjmowanie deklaracji bezinteresownej pomocy dla potrzebujących, urządzenie procesji z takimi darami przez cały kościół itp. Zaangażujemy tutaj nie ministrantów, lecz stale innych parafian, także niewiasty: mogą one przynieść dary do stopni ołtarza, gdzie odbierze je od nich celebrans”.
Marzenie o Kościele
Idąc za tą nienową przecież myślą, można sobie wyobrazić parafię, która utrzymując się z przelewów, ogłasza w niedzielę, że składka zbierana będzie za tydzień na rodzinę Kowalskich, których mieszkanie zostało zalane, a za dwa tygodnie dla dzieci, które w szkole nie mają za co zjeść obiadów. Potrzeb wciąż nie brakuje i wydaje się, że gdyby mogły być one zgłaszane przez samych parafian, reagujących na niedostatek swoich sąsiadów, doskonale kształtowałoby ową uważność na potrzeby innych. To wręcz powinno być ich odpowiedzialnością, a nie tylko prawem: znajdować te potrzeby i przedstawiać je wspólnocie, pokazując, że to jest sprawa wszystkich. Potem już nic przecież nie stoi na przeszkodzie, żeby na te potrzeby odpowiadać: czy to wspierając kogoś wprost, czy to przeznaczając pieniądze to na konkretną fundację, to na misje, to na podręczniki, zimową odzież albo zupę dla osób bezdomnych. Dodatkowo takie „składki” mogłyby wiązać się z deklaracją pomocy innej niż finansowa: z podzieleniem się jedzeniem, z pomalowaniem komuś mieszkania, z pożyczeniem narzędzi do remontu, z ofertą zaopiekowania się zwierzęciem, kiedy ktoś trafia do szpitala. Jeśli zebrane w ten sposób ofiary finansowe byłyby przejrzyste i rozliczane, jeśli i pieniędzmi, i innymi ofertami pomocy zarządzałby zespół świeckich, mielibyśmy do czynienia z tym duchem, który towarzyszył pierwszym chrześcijanom. Jednocześnie czy właśnie to nie budowałoby z parafii wspólnoty głębszej niż zbiór ludzi, uczestniczących w niedzielę we Mszy św. w tym samym Kościele?
Składka od początku miała służyć daniu ofiary z siebie na rzecz utrzymania wspólnoty. „Wspólnota” jednak to nie tylko budynek kościoła i ksiądz. Wspólnotę parafialną budują wszyscy, od księdza, poprzez kościelnych aktywistów po tych, którzy znajdują się gdzieś na marginesie. Jeśli rzeczywiście kiedyś owe budynki i księdza parafia będzie w stanie utrzymać bez tego, co fizycznie wrzucane jest do koszyka, z całą pewnością z owego koszyka nie warto rezygnować. To dopiero będzie szansa na to, żeby jeszcze bardziej wzrastać w duchu Ewangelii i w tym, co stare, odnaleźć pierwotny sens.