Na gali kończącej tegoroczny festiwal filmów fabularnych w Gdyni wielką nieobecną była Agnieszka Holland. Mówiła o niej, pozdrawiała ją i broniła jej przed domniemanym hejtem obozu władzy większość nagradzanych artystów, a czasem nawet i tych, co nagrody wręczali. Tym, co nie słyszeli o jej najnowszym filmie Zielona granica – choć nie bardzo wierzę, że są tacy – przypomnę: dotyczy on imigrantów nielegalnie przekraczających granicę białorusko-polską, próbujących ich zatrzymać strażników granicznych i pomagających tymże imigrantom aktywistów.
Politykom i komentatorom mówiącym zawczasu o Zielonej granicy zarzucano, że filmu nie widzieli, a się wypowiadają. Zastanawiam się, ilu obrońców reżyserki z Gdyni film zobaczyło. Jego premiera miała miejsce w czwartek, kiedy festiwal trwał już w najlepsze. Czy wszystkim podesłano zawczasu linki do filmu? Wszyscy gościli na festiwalu w Wenecji? Wątpliwe. Co się tu bardziej liczy? Merytoryczny spór? Czy skorzystanie z artystki jako ikony „oporu” przeciw PiS?
Ale jesteśmy już po premierze. Czytam w mediach społecznościowych coraz więcej wpisów osób, które już widziały Zieloną granicę. Czasem są to postaci lubiące podkreślać swój symetryzm. Powtarzają się posty: film dobrze zrobiony, nie całkiem antypolski, ale w pewnych scenach mocno tendencyjny. I np. jedna z takich osób dała mu za to 6 na 10 punktów.
Mógłbym się odnosić do samego filmu, bo to reżyserka otworzyła nad nim dyskusję na długo, zanim ktokolwiek w Polsce miał go okazję zobaczyć. Streszczała swoje intencje bardzo skrajnym językiem – analogie między ściganiem i zawracaniem nielegalnych imigrantów a Holokaustem to przykład najbardziej drastyczny. Ale będę przestrzegał standardu. Ograniczę się do uwag na temat logiki opisanych wyżej ludzi, często aspirujących do roli autorytetów w swoich informacyjnych bańkach.
Ja sam często się spotykam z filmami czy spektaklami „dobrze zrobionymi”, z którymi się nie zgadzam. Jednak kiedy rzecz dotyczy zdarzeń prawdziwych i aktualnych, kiedy twórca chce nam mówić „jak jest”, a nie tylko jaki jest jego pogląd na dany temat, wiarygodność i prawdomówność wydają mi się ważniejsze od sprawnego przyrządzenia dzieła w sensie artystycznym. Stronniczość i tendencyjność mogą być łyżeczką dziegciu zatruwającą nawet i beczkę miodu. To Holland obiecała nam niemal dokumentalny zapis rzeczywistości. Czy da się zbyć ten film teraz konkluzją: „Ona ma prawo do własnej opinii”? Poddaję to pod rozwagę ludziom oznajmiającym, że film jest trochę dobry, a trochę nieprawdziwy czy stronniczy.
Co powiedziawszy dopiszę też, że rządowy spot wyjaśniający, „jak było naprawdę” na granicy, uważam z kolei za kuriozum. Ma on poprzedzać film przynajmniej w kinach studyjnych. Nie wiem, w jaki sposób MSWiA zyskało prawo do takiego „oznakowania” filmu. Wiem, że traktuje się tym samym widza jak idiotę. Sądzę, że Polacy sami są w stanie dojść do pewnych wniosków. Nie trzeba ich do tego zaganiać taką łopatologią, rodem z dawnych propagand.
Politycy PiS-u zamiast film zignorować, czynią z niego główny temat swoich wystąpień. Po to, aby w kampanii skleić poglądy Holland, która w jednym z wywiadów oznajmiła, że trzeba wpuszczać wszystkich imigrantów, i to nie tylko do Polski, ale do całej Unii Europejskiej, z poglądami Donalda Tuska, który ma z tym faktycznie kłopot. Nawet to rozumiem. Ale czy administracyjne komentowanie jest drogą najbardziej skuteczną – mam wątpliwości. A przede wszystkim taka metoda czyni z nas wszystkich dzieci, które się przymusowo poucza. Żaden cel, żadna nieprawda podawana z ekranu, nie uświęca takiego środka.