Zmieniająca się liczba filmów w konkursie głównym, polityczne napięcia, widmo bojkotu imprezy przez najważniejszych polskich twórców, na koniec – nieco zaskakujący werdykt jury. Tak w skrócie można podsumować festiwalowe dni.
Cenzura?
„Władza jest na wojnie z kulturą” – mówiła w sobotę ze sceny Teatru Muzycznego Agnieszka Holland, odbierając Złote Lwy za Obywatela Jonesa. W kontekście ostatnich dni, tygodni i miesięcy jej słowa – choć emocjonalne – nie wydają się jednak na wyrost.
Powiedzmy najpierw o dwóch jaskrawych wydarzeniach bezpośrednio związanych z festiwalem. W lipcu Komitet Organizacyjny imprezy odrzucił cztery z ośmiu filmów rekomendowanych przez Zespół Selekcyjny (organ, który na zasadzie nieformalnej umowy dotychczas miał prawo wskazywać swoje tytuły i umieszczać je w programie imprezy). Trzy z nich finalnie włączono do konkursu głównego po ostrych protestach środowiska filmowego (czwarty – Żużel Doroty Kędzierzawskiej – nie został jeszcze ukończony).
Już w trakcie trwania festiwalu wydarzyła się z kolei rzecz bez precedensu – film Solid Gold został wycofany z konkursu głównego. Koproducentowi, TVP, nie spodobała się jego ostateczna wersja. W oświadczeniu zarzucił on reżyserowi, Jackowi Bromskiemu, że ten „w wyniku politycznego nacisku i środowiskowej psychozy wyciął kluczowe sceny nawiązujące do afery Amber Gold”. Sam twórca z kolei – zresztą prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich – uznał, że stał się ofiarą cenzury, zaś zablokowanie jego filmu to efekt niewyrażenia przez niego zgody na przemontowanie obrazu i „jego propagandowe wykorzystanie przed wyborami”.
Trudno nie odnieść wrażenia, że Telewizji Polskiej – tożsamej dziś z ośrodkiem władzy – po prostu nie spodobał się wydźwięk filmu (ledwie swobodnie nawiązujący do afery z okresu rządów poprzedniej ekipy), który trudno byłoby wykorzystać politycznie i stąd całe zamieszanie. Solid Gold, po zerwaniu umowy między TVP a Akson Studio, w piątek po południu (!) wrócił do konkursu głównego i… okazał się filmem niezbyt udanym.
Napięcia między filmowcami a władzą sięgają jeszcze głębiej. Nie można choćby zapomnieć o decyzji ministra kultury Piotra Glińskiego sprzed kilku tygodni o zlikwidowaniu w obecnym kształcie studiów filmowych i połączenia ich w jeden ośrodek produkcyjny. To absurdalny pomysł rodem z PRL-u. A nawet gorzej, bo nawet władza ludowa respektowała istnienie zespołów filmowych. Krzysztof Zanussi, wieloletni szef TOR-u, odbierając w sobotę Platynowe Lwy za całokształt twórczości, przyznał w gorzkim przemówieniu, że działanie ministerstwa jest dla niego niezrozumiałe.
Historia rządzi
W tym kontekście nagrodzenie Złotymi Lwami Obywatela Jonesa Agnieszki Holland nabiera symbolicznego znaczenia, sygnału, że filmowcy nie zamierzają kłaniać się władzy (która wciąż – przyznajmy – rozdziela milionowe dotacje, jednocześnie mniej lub bardziej wyraźnie próbuje ręcznie sterować kulturą). Nie chodzi tu nawet o jasne poglądy polityczne uznanej reżyserki, a o wydźwięk nagrodzonego filmu. To obraz nie tylko kapitalnie sfilmowany i świetnie opowiedziany. Historia walijskiego dziennikarza, który na własne oczy widzi Wielki Głód na Ukrainie, jest przede wszystkim uniwersalna i może być odczytana jako aktualna. Bohater Holland musi przekonać międzywojenny świat, że imperium Stalina buduje się na krwi milionów obywateli uznanych za nieważnych, cynizmie władzy oraz oportunizmie i lęku zachodnich intelektualistów.
Pozafilmowe przepychanki i kłótnie przysłoniły niestety wartość artystyczną samego festiwalu. W mediach więcej pisano o zamieszaniu związanym z Solid Gold niż o poziomie prezentowanych w Gdyni filmów. Szkoda, bo w ciągu ostatniego tygodnia zobaczyliśmy kilka znakomitych filmów, parę przeciętnych i jeden lub dwa kiepskie.
Bez wątpienia tegoroczna edycja została zdominowana przez polityczne thrillery i dzieła wyraźnie odwołujące się do wydarzeń historycznych. Widzowie festiwalu – oprócz zwycięskiego filmu Holland – mogli obejrzeć choćby przeciętnego Kuriera Władysława Pasikowskiego, Piłsudskiego Michała Rosy z wybitną rolą tytułową Borysa Szyca i kiepskie Legiony Dariusza Gajewskiego (chyba najsłabszy film w stawce). Najbardziej błyskotliwym dziełem w tym nurcie okazała się Ukryta gra – fabularny debiut scenarzysty Łukasza Kośmickiego, zaskakujący przykład na to, że w Polsce można nakręcić rasowy, pozbawiony kompleksów thriller polityczny w duchu Alfreda Hitchcocka i kina noir. Do tego zestawienia możemy dodać jeszcze inteligentnie nawiązującego do historii Leopolda Tyrmanda, nieco przestylizowanego Pana T. Marcina Krzyształowicza i niezbyt udany Proceder braci Węgrzynów o raperze Tomaszu Chadzie.
To, co najlepsze
Wspomniałem na początku, że finalny werdykt jury można uznać za nieco zaskakujący. W Gdyni obejrzeliśmy bowiem co najmniej jeden film lepszy od Obywatela Jonesa. To Boże Ciało Jana Komasy – zdecydowanie najdojrzalsze dzieło twórcy Miasta 44 i Sali samobójców. Nagrodzona na gali reżyserska precyzja Komasy i świetnie skonstruowany scenariusz Mateusza Pacewicza, a także zdjęcia Piotra Sobocińskiego jr. i brawurowa gra obsady (na czele z Bartoszem Bielenią w głównej, jakby natchnionej roli) tworzą opowieść uniwersalną i wielopłaszczyznową. Doczekaliśmy się dzieła, które ucieka od łatwej publicystyki, stawiającego pytania o fasadowość wiary oraz o granicę między oszustwem, manipulowaniem zbiorowymi emocjami a autentyzmem i leczeniem traum.
Prawdziwą rewelacją festiwalu okazała się także Supernova – debiut Bartosza Kruhlika, zaledwie 78-minutowa opowieść, która rozgrywa się w jednym miejscu, przez cały czas trzyma widza na skraju fotela i jakby mimochodem opowiada boleśnie prawdziwą historię o naszym polskim „tu i teraz”.
Część krytyków narzekała na brak w konkursie głównym filmów świeżych i eksperymentalnych. Trudno mi jednak zgodzić się z tym zarzutem. Choćby właśnie Supernova była propozycją, która swoją energią i reżyserską finezją wręcz rozsadzała ekran. Ponadto obejrzeliśmy zgrabnie balansującą na granicy grafomanii Mowę ptaków Xawerego Żuławskiego, niezbyt odkrywczy Interior Marka Lechkiego, ekscentryczną Dolinę Bogów Lecha Majewskiego oraz – poza konkursem – Eastern Piotra Adamskiego. Wszystkie te tytuły – choć ciekawe, eksperymentujące z językiem filmowym – były jednak propozycjami ciężkostrawnymi, hermetycznymi, ostatecznie trafiającymi do wąskiego grona odbiorców. Ich miejscem powinna być sekcja „Inne spojrzenie”, która w tym roku zniknęła z festiwalowego programu.
Wspomnę jeszcze o jednym filmie, który jesienią ma szansę podbić kina, a jednocześnie jest dziełem w moim przekonaniu spełnionym. Nagrodzony Srebrnymi Lwami Ikar. Legenda Mietka Kosza Macieja Pieprzycy to poruszająca opowieść o niewidomym introwertyku, którego jedynym atutem stała się sztuka; dzieło finezyjne narracyjnie, z cudowną muzyką Leszka Możdżera i (kolejną już) naprawdę wielką rolą Dawida Ogrodnika.
***
Mimo całego zarysowanego na początku konfliktu środowiska filmowego z władzą festiwal w Gdyni wciąż pozostaje miejscem, w którym można obejrzeć najlepsze polskie filmy sezonu (pytanie na jak długo). W salach kinowych, z dala od centrum festiwalowego i medialnej burzy, znalazłem kolejne potwierdzenie, że nasze kino ma się dobrze, nawet bardzo dobrze – potrafi poruszać, skłaniać do myślenia, choć na chwilę zapomnieć o trudnej rzeczywistości. Oby nic tego nie zniszczyło.