Szczególnie ważnym jest dla mnie pisanie o tym filmie właśnie tu – w „Przewodniku Katolickim”, bo to kolejny film o Kościele i religii, będący dla katolików wyzwaniem. Czytając o nim zawczasu, obawiałem się go, bo w świecie filmowców ta tematyka często bywa spłycana, staje się przedmiotem antyklerykalnych obsesji i niemądrych pouczeń. Tymczasem opowiastka o chłopcu z poprawczaka, który niczym kapitan z Koepenick przebrał się za księdza i nagle został zmuszony do wykonywania jego obowiązków, nie jest ani antyklerykalna, ani trywialna. Owszem, można kręcić nosem na wywodzącą się bardziej z protestantyzmu niż z katolicyzmu wiarę w prymat religijności spontanicznej, opartej na osobistym, charyzmatycznym przywództwie, nad rytuałami i instytucjonalną stabilnością. Ale jest to absolutnie nienachalne, delikatne. I powiem więcej, nad aplikacją odrobiny takiego ducha do świata pełnego rutyny bym się zastanowił.
Ale najważniejsze jest co innego. To opowieść o tym, że ktoś nie całkiem dobry może innym ludziom przynieść dobro. Że to dobro może zakiełkować, pozostać, przełamać rutynę, także uprzedzenia, a nawet nienawiść. Zaskakujące jest podejście Komasy do sportretowanej społeczności – tak inne niż u wielu filmowców, którzy szukają w takich miejscach okazji do łatwej satyry, do umacniania się w wyższości. Tu każdy ma swoje racje, a na pewno swoją godność. I to jest, nie zawaham się sięgnąć po duże słowa, piękne. Poza wszystkim wzruszył mnie ten film. Jak mało co przez ostatnie lata.
Cieszy mnie, że są księża gotowi rozmawiać o nim jako o punkcie wyjścia do ważnej refleksji. O instytucji Kościoła, ale także o nas samych. Mnie z Komasą czy z autorem scenariusza Mateuszem Pacewiczem, dzieli pewnie ideowo prawie wszystko. A jednak zdążyłem powiedzieć reżyserowi w kuluarach: „Zrobił pan film, który mógłby połączyć Polaków”.
Końcowy werdykt kłócił się z oczekiwaniami ludzi. Film wygrał przecież i u festiwalowych dziennikarzy, i u nieprofesjonalnej publiki. Był to dysonans. Filmowcy znaleźli na to radę, jednocząc się przeciw wspólnemu wrogowi: obecnej władzy. Ta władza robi nieraz rzeczy głupie i aroganckie. Czymś takim była niepotrzebna wojna rządowej TVP z Jackiem Bromskim, reżyserem filmu Solid Gold. Ale końcowe opowieści Agnieszki Holland o szalejącej w Polsce cenzurze były grubo na wyrost. Właśnie w tym momencie jej film, wsparty wcześniej przez publiczny Polski Instytut Sztuki Filmowej, triumfował. Żadne przykłady realnej cenzury za to nie padły. Ktoś, kto nazywa „cenzurowaniem” każdy spór między środowiskiem artystycznym i publicznymi instytucjami, w gruncie rzeczy trywializuje to naprawdę groźne pojęcie.
Możliwe, że z powodu wielkich emocji film Komasy nie połączy Polaków. Ale zachęcam każdego do jego obejrzenia. Szczególnie gorliwych katolików.