Raz zapowiedział, że zmieni tym filmem wynik wyborów, co stawiało go w rzędzie artystycznych politruków używających kina do osiągania politycznego celu. Kiedy indziej znów ogłaszał, że pokazuje krytycznie cały świat polityki. To ostatnie w jakiejś mierze jest prawdą, nawet jeśli grube złośliwości wobec polityków „dobrej zmiany” to lwia część tego dziełka. Niestety, powstał film będący ciągiem niezbornych skeczów. Taki strumień świadomości złożony z ogólnie znanych cytatów. Niespójny, niedbający o chronologię. Mogłoby z niego wynikać, że apogeum aktywności Antoniego Macierewicza i jego zaufanego Bartłomieja Misiewicza przypadało na premierostwo Morawieckiego – dla reżysera to detal, a może robi to celowo, żeby podkreślić, że walczy z tym, co jest teraz.
Gorzej – i to napisała nawet „Gazeta Wyborcza” – że nie ma tam najmniejszej próby odpowiedzi na jakiegokolwiek pytanie dotyczące stanu polskiej polityki. To przeniesiony na ekran kabaret, podobny do Ucha prezesa, a zarazem od niego mniej zabawny. W teorii można oczywiście uznać prawo twórcy do każdej satyry, także takiej. Tylko po co to zadęcie w zapowiedziach i reżyserskich komentarzach?
Polityka jest miejscami wulgarna, ale przekracza granice nie tylko smaku, lecz i etyki, bo kolportowanie oczywistych kłamstw o ludziach rozpoznawalnych pod nazwiskiem to rzecz brzydka. W kabarecie mogę to jeszcze znieść, mamy tam większą umowność wpisaną w konwencję. Deklaracje Vegi, że zrobił film poważny, pogrążają go ostatecznie. Nikt nie kazał reżyserowi wygłaszać napuszonych deklaracji i pouczać zresztą nawet i w samym scenariuszu. Jak ktoś moralizuje, nie może być poza moralnością.
Muszę wszakże poczynić ważne zastrzeżenie. Mogę współczuć poszczególnym bohaterom filmu. Ale nie współczuję formacji rządzącej. „Dobra zmiana” nagrabiła sobie tyle, że głaskania po główce spodziewać się nie powinna. Vega imituje wkurzenie przeciętnego Polaka i jest o co się wkurzać. Bezkarność – do czasu – Misiewicza, ekscesy Macierewicza (choć nie takie, jakie mu się przypisuje w filmie), dopuszczenie, aby twarzą pisowskiej polityki była posłanka Pawłowicz, z ewidentnymi deficytami empatii i rozumu – nie Vega to wymyślił. Ja sam po raz pierwszy poczułem się na dobre poruszony, kiedy po wypadku rządowej kolumny z premier Szydło cała machina państwowa runęła na zwykłego chłopaka z prowincji. I mówiłem o tym, kłócąc się z kolegami. Przekonanie: jesteśmy tak wspaniali, że wolno nam wszystko – to fakt.
Natomiast Polityka rządzącej ekipie prawdopodobnie nie zaszkodzi. I to nie tylko dlatego, że kpiąc z Beaty Szydło jako z chłopki karmiącej kury (premier rzeczywista jest etnologiem, choć z prowincji), powiela podejście zarozumiałych elit. Po co podczas słownych wojen z Misiewiczem, jeszcze przed filmem, Vega powtarzał, jakie to sam ma drogie zegarki? Główny powód jest wszakże inny. Polacy to wszystko, co jest w tym filmie prawdą, i to co jest rutynowym opluskwianiem, już słyszeli, widzieli. Memy, które Vega nanizał na filmową nitkę, znają na pamięć. Dlaczego mimo wszystko są w tak wielkiej masie za tym rządem, to materiał na inny film, przerastający Vegę. Poważny film polityczny, którego nikt nie nakręci.
Oddając Polityce sprawiedliwość, Vega próbuje atakować także PO czy środowiska lewicowe, słabiej, ale jednak. Ta częściowa symetryczność nie dodaje jednak filmowi elementarnej mądrości. A satyra może być mądra