Z bigniew Hołdys, kiedyś muzyk rockowy, dziś celebryta, nazwał na Twitterze tzw. symetrystów „szmalcownikami”. Czyli ludźmi wydającymi podczas wojny dla zysku Żydów na rzeź. Ten jego wpis, świadectwo absurdalnego zdziczenia języka mówienia o polityce, polubił między innymi stateczny marszałek Senatu z Platformy Obywatelskiej Tomasz Grodzki. Mamy polskie życie polityczne w pigułce.
Ciekawsza od śledzenia kolejnego ataku szaleństwa politykujących elit jest sama kwestia symetrystów. Wielka debata wybuchła, kiedy odwołano jeden z paneli na Campusie Polska Przyszłości, imprezie animowanej przez wiceprzewodniczącego PO Rafała Trzaskowskiego. Dyskutować mieli: Grzegorz Sroczyński, związany do tej pory z Gazetą.pl i Radiem Tok FM, ale uchodzący za dysydenta w swoim medialnym obozie, a także Jan Wróbel („Dziennik”) i Dominika Sitnicka („Oko Press”). I oto nagle prowadzący panel Marcin Meller ogłosił, że próbowano go zmusić do rezygnacji z obecności Sroczyńskiego. Odmówił, więc tego punktu programu nie będzie.
Kilka osób się oburzyło i zrezygnowało z udziału w Campusie. Ale za pogonieniem Sroczyńskiego, bo atakuje Donalda Tuska i dziwaczne internetowe środowisko Silni Razem, opowiedziały się rozliczne postaci: od Romana Giertycha po Magdalenę Środę. Ich zdaniem, jeśli ktoś zachowuje własne zdanie wobec opozycji, jest sojusznikiem PiS i „dziennikarskim celebrytą”.
Przypomina się tytuł głośnej książki Alana Blooma Umysł zamknięty. On dotyczył amerykańskich akademików o lewicowym obliczu, chodzi jednak o sam mechanizm. Próba przekształcenia mediów w żołnierskie oddziały maszerujące w rytm pobudki polityków, zmiana publicystów w recytatorów najświeższych przekazów dnia trwa od lat: po lewej i prawej stronie. W tzw. obozie demokratycznym jest on jednak, będę się upierał, bardziej kuriozalny. Te kręgi biją przecież cały czas na alarm z powodu ponoć zagrożonej wolności, w tym także mediów. A same kneblują coraz bardziej ochoczo.
Sam bywałem nazywany symetrystą, kimś, kto się z kolei wyłamuje z chóru komentatorów konserwatywnych. Już tu kiedyś pisałem, że samo pojęcie jest bałamutne. Trudno sobie wyobrazić kogoś, kto ma własne przekonania i zachowuje idealnie różny dystans do stron wojny politycznej, która jest zarazem wojną kulturową. Ci niby symetryści sami są zróżnicowani i podzieleni. Z lewicowcem Sroczyńskim mnie łączy jedno: przekonanie, że warto mieć własne zdanie niedyktowane niczyją poprawnością czy politycznym interesem. I że warto czasem mówić niemiłe rzeczy „swoim”. Czyli ludziom, do których nam bliżej, na których być może nawet głosujemy.
Ze strony zwartych oddziałów szturmowych tak zwanego obozu demokratycznego pada odpowiedź, że nie czas na różnice i własne zdanie, kiedy Polsce grozi autorytaryzm. Ale po pierwsze, na temat tego, czy grozi i do jakiego stopnia, też można mieć różne opinie. A po drugie, możliwe, że w tej ponoć autorytarnej Polsce wielkie szanse na wyborcze zwycięstwo ma opozycja. Czy jej oblicze, jej przyszła jakość rządzenia, jej programy i linie postępowania nie są tym bardziej warte ocen?
Kto ma wypominać Tuskowi, że wziął na listy lidera Agrounii Michała Kołodziejczaka, z którym jeszcze wczoraj był w ostrym sporze? Że jakakolwiek spójność poglądów i deklaracji traci tym samym sens. PiS robi to z pozycji partyjnych, ale czy nie mogą, czy wręcz nie powinni się tym niepokoić ludzie od PiS dalecy? To przykład pierwszy z brzegu, sprzed ledwie kilku dni. Zmiana życia umysłowego w pole bitwy z dowódcami i ciurami oznacza, że w przyszłości polskie państwo będzie przypominać cmentarzysko myśli i idei.