Kościół traci społeczne poważanie. Ludzie go nie słuchają, każdy ma swoją prywatną religię, moralność i sposób funkcjonowania i nie potrzebuje do tego pouczeń księdza. Kościół traci też parafian w świątyniach (co w znacznym stopniu przyspieszyła pandemia) oraz uczniów na katechezie. Coraz mniej jest tych, którzy przed duszpasterzem otwierają drzwi na kolędzie, i tych, którzy czują się odpowiedzialni za swoją parafię (także materialnie). Kościół traci również powołania – coraz mniej młodych ludzi zgłasza się do seminariów duchownych oraz do wspólnot zakonnych, a zainteresowanie studiami teologicznymi jest znikome.
Takie są fakty – pisze ks. Jan Frąckowiak w swojej najnowszej książce Kościół. Podręczny przewodnik, wydanej przez Wydawnictwo Świętego Wojciecha, której fragment publikujemy. Rektor poznańskiego seminarium stawia może gorzką, ale prawdziwą diagnozę. I wydaje się, że nie ma w niej nostalgii za tym, co było, ani poczucia beznadziei wobec tego, co będzie. Duchowny chce, byśmy na Kościół spojrzeli inaczej, a w każdym razie nie tylko z perspektywy liczb.
I w tym niewątpliwie zazębia się z innym naszym autorem, który prezentuje ciekawą diagnozę socjologiczną. Ksiądz Remigiusz Szauer zwraca uwagę, że na naszych oczach następuje w Kościele zmiana – odejście od duszpasterstwa masowego na rzecz bardziej indywidualnego, mówiąc językiem Soboru Watykańskiego II – bardziej personalistycznego. To znaczy takiego, który widzi człowieka, a nie masę, ogół czy jedynie normy i zasady.
Niewątpliwie zmiany, zwłaszcza jeśli nie znamy do końca ich finalnego kształtu, wywołują w nas pewien dyskomfort. Nie lubimy wychodzić ze strefy komfortu, a taką z pewnością był specyficzny kształt polskiego katolicyzmu wraz ze znaczącą rolą Kościoła instytucjonalnego w życiu społeczno-religijnym i wysoka pozycja społeczna księdza. Zmian nie trzeba się bać, gdy bardziej personalistyczne podejście w duszpasterstwie jest w gruncie rzeczy zaczerpnięte z ideału życia samego Jezusa. I które konsekwentnie proponuje wspomniany sobór, mówią o nim kolejne posoborowe dokumenty, jest ono fundamentem trwającego synodu o Kościele. Nie trzeba się bać przywracania Kościołowi ewangelicznej świeżości, ewangelicznego rysu. Kiedy Jezus mówi o tym, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą, nie ma na myśli tej czy innej formy organizacyjnej Kościoła. Ma na myśli Mistyczne Ciało, którego On jest głową, a my członkami. Ma na myśli wspólnotę, zgromadzoną w Jego imię, żyjącą Jego miłością.
Tymczasem wciąż w Kościele efekty pracy mierzone są liczbami. Ilu ludzi zgromadziło wydarzenie, ilu młodych przystąpiło do bierzmowania, ilu kandydatów zgłosiło się do seminarium? To wciąż miara sukcesu, zarówno w oczach biskupów, jak i komentatorów życia społeczno-religijnego. Czy jednak miarą sukcesu Kościoła są duże liczby, masowe zgromadzenia, władza, która wpływa także na bieg wydarzeń społeczno-politycznych? Czy miarą sukcesu Kościoła jest jednak konsekwentna realizacja ewangelicznego ideału życia? Jeśli Bóg patrzy na każdego z nas indywidualnie, w Jego oczach jesteśmy – bez wyjątku – ważni, chciani i kochani – tak przecież wierzymy i głosimy – czy zatem Kościół całym sobą nie powinien tak działać, by o tej prawdzie świadczyć? By w spotkaniu z Kościołem drugi człowiek czuł się najpierw ważny, chciany i kochany? By mógł doświadczyć miłości, zrozumienia, wsparcia? By mógł wreszcie w tym klimacie odkryć drogę wiary, drogę Ewangelii, wartość królestwa Bożego, którą warto przedłożyć nad wszystkie inne ziemskie wartości?
Nie twierdzę, że Kościół ma odejść od spotkań, które gromadzą wielu ludzi. Ale z pewnością nie powinien mierzyć skuteczności swego ewangelicznego oddziaływania liczbą uczestników. Nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze, mogą okazać się spotkania w mniejszych grupach i indywidualne. Jezus nauczał tłumy, ale nawet w tłumie potrafił dostrzec konkretnego człowieka. Wielkie historie nawróceń wiążą się jednak z osobistym spotkaniem człowieka z Jezusem. Czy Kościół dzisiaj stwarza człowiekowi taką przestrzeń – do tego spotkania? Oto jest miara skuteczności jego działania!