Arcybiskup katowicki Adrian Galbas do nowo mianowanych proboszczów skierował następujące słowa: „Starajcie się spotkać człowieka, a nie masę. Rozmawiajcie z człowiekiem, traktujcie go podmiotowo, z całą niepowtarzalnością jego drogi. Umiejcie towarzyszyć człowiekowi w jego cierpieniach, niewidzeniach, w samotności”. Patrząc od strony pastoralnej, na pewno jest to niezwykle precyzyjne oddanie idei duszpasterstwa jako podstawowej działalności Kościoła. Adresaci zawartego w tym przesłaniu zobowiązania to proboszczowie, a kto jak nie oni w pierwszej kolejności animują działania pastoralne, kształtują warunki, integrują ludzi w swojej parafii.
Ale też należy dodać, że wielu z nich rekrutuje się jeszcze z pokolenia duchownych pamiętających duże liczby w kościołach, przyjmując święcenia jako przedstawiciele powołaniowego wyżu. Pokolenie wikariuszy ma w tym zakresie doświadczenia nieco inne, a i często młodsi generacyjnie księża mierzą się szybciej z nowymi wyzwaniami zwłaszcza w duszpasterstwie młodzieży, stając wobec konieczności reorganizacji stylu działania z makro na mikro. W tym kontekście warto postawić sobie pytanie, czy istnieje jeszcze tęsknota za tym, by duszpasterstwo miało charakter liczebny? To pytanie można postawić jeszcze odważniej: czy istnieje w ogóle wiara w to, że duszpasterstwo może jeszcze kiedykolwiek mieć charakter liczebny i czy mentalność wysokich frekwencji w duszpasterstwie ujawnia swoje symptomy w działaniach duchownych w parafiach, duszpasterstwach czy grupach religijnych?
Jezus zawsze tak robi
Sięgnijmy do fragmentu Ewangelii, która opisuje powołanie apostołów. Zawiera on ciekawy obraz powołania dwunastu zupełnie różnych ludzi. Z niezwykłym szacunkiem Chrystus podchodzi do ich wrażliwości i indywidualnego potencjału. Kiedy śledzimy ich biografie, zauważamy, że cechują się one różnicami w zdolnościach oddziaływania, jak i w spełnianiu misji w zupełnie innym środowisku społecznym. Co więcej, historia Kościoła po zmartwychwstaniu Chrystusa w dużej mierze zaczyna się od wyjścia tych właśnie uczniów, głoszących Ewangelię językiem tych ludzi, którzy znaleźli się wśród słuchaczy. O historii tłumów idących za Jezusem mamy wyłącznie komentarze zdawkowe, choć zazwyczaj kończą się one jakąś pełną podziwu konkluzją Ewangelisty. Kiedy jednak poszukamy w Biblii więcej wątków, dostrzeżemy też, jak odniesienie samego Chrystusa do spotykanych ludzi miało charakter zindywidualizowany. Przykładem są choćby uzdrowienia.
Byłem kiedyś świadkiem komentarza podczas spotkania charyzmatycznego, w którym prowadzący powiedział: „teraz zrobimy tak, bo kiedy Jezus uzdrawiał ludzi, to zawsze robił tak”. Właśnie, chyba nie tak! Nie ma jakiegoś jednego wzorca uzdrowienia. U jednego było ono natychmiastowe, u drugiego było pewnym procesem. Przykładem są choćby trędowaci, którzy w drodze zostali uzdrowieni, albo niewidomy, który stopniowo widział najpierw kształty, potem postaci, aż w końcu odzyskał wzrok. Paralityk w pierwszej kolejności uzdrowiony został w wymiarze duchowym a na świadectwo dla tych, którzy w tym wydarzeniu uczestniczyli, odzyskał zdolność chodzenia. Bartymeusz pod Jerychem jest wręcz pytany przez Jezusa: czego chcesz? Domyślić się można, że pytanie dotyczy dwóch bied: braku widzenia i braku pieniędzy, więc czego oczekujesz? Nie ma zatem jednej recepty, jednego algorytmu. Wszystko zależy od historii człowieka, którego Jezus spotyka, od jego kondycji i jego sytuacji. Zresztą jedna z pierwszych katechez Jezusa po zmartwychwstaniu to spotkanie z uczniami idącymi do Emaus – dwoma, którym wyjaśniał Pisma i łamał dla nich chleb. To pokazuje zatem, jak ważną rolę spełnia zdolność indywidualnego czy – mówiąc kategoriami teologii pastoralnej – personalistycznego spojrzenia na człowieka, nawet w tłumie. A przecież trudno sobie wyobrazić duszpasterstwo bez inspiracji wspomnianymi przykładami.
Wzór duszpasterskiej masówki
Podejście masowe w edukacji, przekazie czy duszpasterstwie ma zabarwienie pejoratywne. Traktowanie kogoś jak masę to odnoszenie się do niego bezosobowo, koncentrując się na ilości, lekceważąc konkretne potrzeby i indywidualności. Masówka to zgromadzenie, wiec, demonstracja, w której wznoszone są szczytne hasła, ale nie tyle one mają znaczenie, ile liczba uczestników, mająca stanowić argument w sporze. Społeczeństwo masowe to obraz ludzi biernych, zorientowanych na konsumpcję, zuniformizowanych i skoncentrowanych na podobieństwie do innych aktorów życia społecznego, zatracających swoją niepowtarzalność i wyjątkowość, o czym w Buncie mas pisał Jose Ortega y Gasset. Stąd blisko do pytań o granice między masowością a stłoczeniem, gdzie ujawnia się rozproszona odpowiedzialność, agresja, skłonność do ulegania sugestii. Duszpasterstwo masowe może mieć więc dużo z koncentracji na ilości, demonstracji siły, atomizacji i ujednolicania, bo ważniejsze są tysiące aniżeli kilku. Masowy to przeznaczony dla dużej liczby ludzi, gdzie siłą, obok atrakcyjności idei, zadań czy działalności jest także znaczna liczebnie obecność innych osób, która buduje poczucie tożsamości i daje odwagę.
W latach 90. dogłębnej analizy roli Kościoła w otoczeniu społecznym w poszczególnych państwach dokonał hiszpański socjolog Jose Casanova, analizując przypadki m.in. Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych, Brazylii i Polski. Zauważając specyfikę roli Kościoła w Polsce, stwierdził, że polski katolicyzm przede wszystkim cechuje publiczny, masowy i sakromagiczny charakter obrzędów religijnych. Ponadto, jak wskazał, wyróżniającą cechą jest silnie scentralizowana i znacząca społecznie pozycja duchownych, jak i silny kult maryjny z wyraźnie reprezentowanym ruchem pielgrzymkowym, skupionym wokół sanktuarium na Jasnej Górze. Trzeba przyznać, że wiele elementów z diagnozy Casanovy niezwykle precyzyjnie charakteryzuje klimat funkcjonowania pastoralnego polskiego Kościoła i trudno dziwić się takiemu opisowi. Wysoka frekwencja podczas rekolekcji akademickich, liczebne grupy na turnusach oazowych, tworzone listy rezerwowe na wyjazdy duszpasterskie czy nadmiarowe obłożenie chętnych, zgłaszających się na pielgrzymkę pieszą – to wszystko stanowiło przez lata wizytówkę żywotności katolicyzmu w Polsce.
Zresztą, długo przed opisem Casanovy, w latach 70. ks. prof. Władysław Piwowarski z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zrealizował badania dotyczące wymiarów religijności miejskiej w rejonie uprzemysłowienia na przykładzie Puław, a także religijności wiejskiej w dawnym województwie lubelskim. W wynikach tych badań zauważył mocną rolę tradycji i wychowania w kształtowaniu postaw religijnych, silną obrzędowość względem duchowości, powierzchowną świadomość religijną, jak również obecność sporej części elementów magicznych w religijności. Niepokojące były również niskie wskaźniki wiedzy religijnej, które Piwowarski uznał za poważne wyzwanie duszpasterskie, przed którym Kościół stoi. Jak wspominają nieoficjalnie i nieco anegdotycznie uczniowie lubelskiego socjologa, spotkał się on wówczas ze sporym dystansem nawet samego prymasa Wyszyńskiego, który wysłuchawszy socjologicznego raportu, nakazał badaczowi jechać na Msze pontyfikalne podczas jasnogórskich pielgrzymek i zobaczyć, jak tysiące ludzi jednym głosem śpiewa maryjne pieśni, więc o jakich niskich wskaźnikach świadomości religijnej można w ogóle mówić. Wnioski Piwowarskiego zostały również zweryfikowane jako nietrafne w momencie, gdy na Stolicę Piotrową 16 października 1978 roku wybrany został Polak. Gromadzące olbrzymie liczby wiernych spotkania z papieżem Janem Pawłem II podczas pielgrzymek do Polski wskazywały tylko, że wszystko jest dobrze, a punktem zwrotnym były też Światowe Dni Młodzieży, które odbyły się w Polsce w 1991 roku na Jasnej Górze. Potwierdzały to także wszystkie wydarzenia będące konsekwencją przyjazdów papieża, zwłaszcza te, które skupiały młodzież: między innymi spotkania lednickie. Liczby były argumentem, że Polska to katolicki kraj, a młodzież sama, bez przymusu śpiewa „My chcemy Boga, w książce, w szkole”.
Sam pamiętam, kiedy do mojego rodzinnego miasta przybył nowy proboszcz i uzyskując zgodę dyrekcji szkół średnich (niezależnie od prowadzonych przez katechetów lekcji religii), odwiedził zarówno miejscowe liceum, jak i technikum, przychodząc na godziny wychowawcze. Zainicjował wówczas spotkania pod hasłem „Zagnij księdza. Nie boję się trudnych pytań”. Tematów nie brakowało, a na koniec ksiądz zapraszał na spotkanie w piątek o 18.30, gdzie – jak zapowiadał – będzie prezentował historię Beatlesów i ich wpływ na muzykę rozrywkową następnych pokoleń i popkulturę. Na to spotkanie przyszło wówczas ponad 80 osób. Był to rok 1995, a roczniki wówczas obecne w szkołach były rocznikami wyżu demograficznego. Ale odwołując się do tego doświadczenia ze swojej młodości, stwierdzam, że zadziwiające było zarówno to, że ktoś tego księdza w ogóle do szkoły w takiej formule wpuścił, jak i to, że przyszło tyle osób. Dziś po takiej akcji bylibyśmy z pewnością szczęśliwi, gdyby na spotkaniu pojawiło się 10 osób. Kontekst społeczny w tym czasie z pewnością był inny.
Nie można jednak stwierdzić, że za tymi wszystkimi formami stała masowość jako cel sam w sobie. Wiele osób z tamtych licznych grup, zanurzonych w tysiącach, wspomina rozmowy ze swoim duszpasterzem, szczególnie ważne spowiedzi czy poczucie, że dane słowa – z ambony, z konferencji czy prowadzonych adoracji – kierowane były właśnie do nich.
Między zrywem a codziennością
Czasy są już inne – choć to banał, trudno się nie zgodzić z taką tezą. Co więcej, pocovidowym powikłaniem w życiu religijnym w Polsce pozostaje mocno zidywidualizowane duszpastersko pytanie, jak polscy katolicy radzą sobie, będąc pozbawionymi wspólnotowo przeżywanego obrzędu. W okresie ograniczeń liczbowych kościoły w pandemii pozostawały otwarte na indywidualną modlitwę, ale trudno było dostrzec do nich kolejki. Proponowane środki indywidualnej duchowości, jak komunia duchowa, jawiły się jako obce, gdyż życie religijne koncentrowało się przez lata na obrzędzie i masowości. W obliczu pustoszejących świątyń, seminariów duchownych, grup modlitewnych zachwyca wszystko, co podnosi liczebne wskaźniki. Kościół w Polsce ciągle jeszcze tęskni za rysem masowym. Pomimo nieraz szlachetnych deklaracji hierarchów w mediach, to właśnie masowość nadal jest podstawowym źródłem oceny zdolności duszpasterzy przez ich szefów. Stadion, hala, namiot – tysiąc, pięć tysięcy, prasa ma co przytaczać, przeciwnicy Kościoła mogą zamilknąć, bo mamy argument uwieczniony na zdjęciach. Ile z tych osób zostanie, jakie były motywacje uczestników, czym zostali przekonani, czy poszukują dalej i spotykają w parafii kogoś, kto ich zagospodaruje – te kwestie schodzą na plan dalszy. Zresztą zawsze można powiedzieć: „dla jednego było warto”, choć nikt nie wynajmuje stadionu, żeby tylko jeden poszedł do spowiedzi po kilku latach. Mimo apeli o podejście personalistyczne, również w kryzysie efektywność duszpasterza mierzona jest liczbą przywiezionych autokarów, zgromadzonych zapisów i ewentualną przekładalnością jego działań na liczbę zgłoszeń do seminarium. Mamy wzorzec duszpasterski, kiedy to wszystko działało i budziło zachwyt. Teraz liczby trudno oszukać. Duszpasterstwo masowe dziś często jest duszpasterstwem eventowym. Jest ono o wiele wygodniejsze, choć wymaga większego nakładu środków na logistykę. Dostarcza argumentów względem krytyków, przynosi szybkie wskaźniki i dostarcza pozytywnych reakcji odbiorców. Duszpasterstwo zorientowane na małe liczby, wyraźniej spersonalizowane, nie jest tak efektowne, nie jest argumentem do wyłożenia na stół, choć kosztuje tylko zaangażowanie i czas. Jest jednak duszpasterstwem codzienności, a nie zrywu, wymaga szacunku, oswojenia i zaufania do siebie nawzajem.
Opisywane kwestie nie dotyczą wyłącznie młodzieży. Każda parafia to miejsce, w którym wybrzmiewa pytanie o liczby: liczba praktykujących, liczba przystępujących do Komunii, liczba chrztów i zawartych małżeństw, liczba przyjęć po kolędzie czy uczęszczających na lekcje religii w szkole. Jednak od Soboru Watykańskiego II wywołuje się przy rozmaitych okazjach wezwania do odnowy parafii – że to nie tyle liczby, ile ludzie, że parafia to nie urząd, ale wspólnota, że każdy ma tam czuć się jak u siebie. Uwspólnotowienie staje się więc „odmasowieniem” parafii, upodmiotowieniem jej członków, którego początkiem jest umiejętność dialogu.
W tekście Tomáša Halika Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment autor zauważa, że wiara jako taka to postawa życiowa, zakładająca chęć wsłuchiwania się w wezwanie i odpowiadania na nie. Według Halika uczy to nas postrzegania otaczającej nas rzeczywistości jako wezwania, co oznacza podejmowanie prób słuchania, rozumienia i empatii. „Jestem przekonany, że jest to w ogóle najcenniejsza (a równocześnie najciekawsza, najatrakcyjniejsza) możliwość, jaką oferuje człowieczeństwo: przeżywanie swojego życia jako dialog” – wskazuje autor. Ten wzajemny dialog jest jednym z istotniejszych czynników budujących spersonalizowane podejście w duszpasterstwie i parafii. Papież Franciszek w adhortacji Evangelii gaudium kieruje wezwanie do rewizji i odnowy parafii, gdyż nie widać jeszcze wystarczających owoców, aby były one bliżej ludzi i były środowiskami żywej komunii. Ma to stanowić istotę nawrócenia pastoralnego, a pomocą staje się odkrycie znaczenia synodalności Kościoła. Ks. prof. Maciej Ostrowski w artykule Teologiczne podstawy duszpasterstwa indywidualnego stwierdza, że masowość duszpasterstwa powoduje zgubienie z oczu konkretnego człowieka z jego indywidualnością. Wśród rozmaitych potrzeb człowieka znajduje się też pragnienie wyjścia z anonimowości, osobistej akceptacji ze strony społecznej, uznania odrębności, bycia zauważanym i docenianym przez innych ludzi. Przywołuje w tym kontekście kard. Arinze, stwierdzającego, że parafie zbyt rozległe stają się bezosobowe, a jednostka w nich czuje się niedoceniana i niezauważana. Wobec kryzysu liczebnego, ale też wyzwań, przed którymi stoją współczesne parafie, receptą duszpasterską ma być uwrażliwienie na indywidualne spotkanie w przestrzeni przygotowań do sakramentów, kierownictwa duchowego czy poprzez tworzenie małych grup duszpasterskich. I, jak konkluduje autor: indywidualne duszpasterstwo nie zatrzymuje się wyłącznie na posłudze konkretnej, pojedynczej osobie, ale jego celem jest zawsze wskazanie na wspólnotę Kościoła.
Oczywiście często tego typu propozycje i diagnozy traktowane są przez duszpasterzy kierujących parafiami jako „pomysły zza biurka”, z uwagi na niedające się zdefiniować pod linijkę konteksty funkcjonowania parafii czy specjalistyczne wyzwania stojące przed proboszczem – od montowania fotowoltaiki po konieczność znajomości bezwładności ogrzewania podłogowego. Budzenie laikatu do takich inicjatyw nie zawsze jest proste, co sprawia, że trudno pozwolić sobie na oddanie się wyłącznie posłudze duchowej. Zgodzić się jednak trzeba, że budowanie wspólnoty komunikacji i zaufania może być zupełnie nieoczekiwanie i zaskakująco pomocne w personalizowaniu duszpasterstwa, choć – jak z uzdrowieniami dokonywanymi przez Jezusa – będzie to nieraz proces.
W kierunku spersonalizowania
W ogólnej diagnozie obecnej w raportach i badaniach socjologicznych parafie nadal pozostają mocno sklerykalizowanymi i skrojonymi na miarę masowości centrami duszpasterstwa. Warto jednak poczynić na zakończenie istotne zastrzeżenie: o ile duszpasterstwo stanowi ciągle jeszcze arenę zmagań pomiędzy masowością a personalizacją, o tyle duszpasterze przez wiernych oceniani są bardzo personalnie i nie masowo. W realizowanych przeze mnie badaniach 50,5 proc. badanych wskazuje, że choć nie mają zaufania do większości duchownych, to stwierdzają, że zdarzają się przypadki duszpasterzy godnych zaufania. Wśród zalet księży badani jako pierwszorzędne wskazują cechy osobowe, takie jak umiejętność słuchania ludzi, kultura osobista i przejawy troski o potrzeby parafii. Jednoznacznie wskazuje to na znaczenie nie tyle autorytetu instytucjonalnego, ile osobowego, ale też na potencjał, jaki to kryje. Dodać należy, że choć opisywana w badaniach religijność jest mocno zdystansowana wobec Kościoła, to jednak – paradoksalnie – pozostaje nadal związana z Kościołem. Codzienność wielu ludzi to niechęć i dystans, a czasem wręcz awersja do Kościoła. Nie wyklucza to, że nadal, jeśli zachodzi jakaś potrzeba, ich religijność jest jeszcze ciągle realizowana w oparciu o Kościół. Tam, gdzie spotykają się z podejściem personalnym, tam istnieje prawdopodobieństwo, że jedni pozostaną, drudzy nie odejdą, a może jeszcze niektórzy powrócą.