Logo Przewdonik Katolicki

Groza

Natalia Budzyńska
fot. Unsplash

Czytam książkę, która nie pasuje do lata. Na dodatek nie jest żadną nowością, po prostu dowiedziałam się o niej niedawno, i to z felietonów Kundery, również wydanych już jakiś czas temu. Lubię odkrywać takie perełki, które mi umknęły.

Myśląc, że jestem skazana na nowości, publikowane w ilościach, o jakich nigdy nie śniło się wydawcom, przez co naprawdę trudno jest wyłowić coś wartościowego – a tu objawia się staroć, która czekała na mnie tyle lat. Tym większa jest to niespodzianka, że wydawało mi się, że temat reportaży dotyczących II wojny światowej mam w małym palcu. Jeśli nawet nie przeczytałam wszystkiego, co na ten temat w języku polskim wyszło, to przynajmniej słyszałam. O Kaputt Malapartego nie miałam pojęcia. Dziwne, biorąc pod uwagę, że wznowienie tej książki, która ukazała się w Polsce najpierw w 1962 r., pojawiało się w księgarniach w 2000 r., czyli właśnie wtedy, kiedy połknęłabym ten temat w jeden wieczór. Teraz nie trwa to tak szybko. Teraz dawkuję sobie grozę podaną przez Malapartego ze zdziwieniem w pięknym, lekko poetyckim stylu.
Był pół Włochem, pół Niemcem. Pracował w dyplomacji, w latach 20. jako attaché kulturalny w Warszawie. Poza tym publikował, pisał różne dziennikarskie rzeczy, brał udział w rautach i spotykał się z politykami. Dał się oszukać ideologii faszystowskiej, należał do włoskiej partii, ale Mussoliniego nie lubił. W końcu został nawet aresztowany i osadzony w więzieniu. W czasie II wojny światowej był korespondentem wojennym na froncie wschodnim, bywał w Rumunii, Finlandii, Rosji, Polsce. I napisał książkę – reportaż z tego czasu, czyli lat 1941–1943. Kiedy ją czytam, przypomina mi się film Idź i patrz Klimowa, którego bohater, kilkunastoletni chłopak jest świadkiem zbrodni dokonywanej przez Niemców na mieszkańcach rodzinnej wioski. Malaparte opisuje to, co widzi trochę w podobny sposób, czasem zastanawiamy się, co jest snem, co przywidzeniem, a co prawdą. Takie to wszystko nierzeczywiste. Mogłabym napisać, że największe wrażenie zrobił na mnie opis gościny u gubernatora Hansa Franka na Wawelu, albo w Belwederze u Ludwiga Fischera, te wszystkie swobodne rozmowy przy obiedzie czy wystawnych kolacjach, lekko niebezpieczne przekomarzania się, brawura Malapartego, włoskiego oficera, którego chronił korpus dyplomatyczny, a przy tym wielkiego miłośnika Polaków. Rzeczywiście, włosy stają dęba, kiedy Malaparte opisuje te lekkie towarzyskie pogawędki. Wyżyny grozy osiąga nawet nie wtedy, gdy pisze o masakrze rumuńskich Żydów zamkniętych w bydlęcych wagonach. Paradoksalnie najstraszniej jest wtedy, kiedy ofiarą wojny padają zwierzęta, dziesiątki koni zatopionych w jeziorze skutym nagłym lodem. Lodowe rzeźby końskich grzyw, które zaczynają tajać ogrzane wiosennym słońcem. Ten smród, choć go nie czuję, to jednak czuję. Groza.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki