Kiedy we wrześniu byłem na rekolekcjach liturgicznych Misteriun Fascinans w Krakowie, miałem okazję osobiście poznać Dominika Dubiela, jezuitę, kompozytora, którego dotychczas znałem jedynie z mediów społecznościowych i komponowanych przez niego utworów, które graliśmy także w Radiu Emaus. Przyjechał do Krakowa z Rzymu, gdzie studiuje teologię. Niedługo po tym spotkaniu zrodził się w mojej głowie pomysł, by go odwiedzić w Wiecznym Mieście. Szukając dobrego terminu, a zwłaszcza biletów w korzystnej cenie, padło na przełom roku. Lot w sylwestra, powrót tydzień później. Bilety kupiłem we wspomnienie św. Cecylii, z ponadmiesięcznym wyprzedzeniem. Nie mogłem się wówczas spodziewać, że ten urlop okaże się nadzwyczajny i upłynie pod znakiem dziennikarskiej pracy. I – przede wszystkim – ostatniego pożegnania Benedykta XVI.
Zmarł
Informacja o śmierci papieża seniora dotarła do mnie na lotnisku Ciampino. Kiedy wyłączyłem tryb samolotowy, po chwili pojawił się SMS od mojego przyjaciela: „Zmarł”. Rozmawialiśmy dzień wcześniej o stanie zdrowia Benedykta, o krążących nieoficjalnych informacjach i dementi Watykanu o tym, że stan jest ciężki, ale stabilny, emerytowany papież ma świadomość i koncelebrował Mszę. Niektórzy potem mieli za złe tej informacji. – Gdyby od razu powiedziano, że papież jest umierający, być może na placu zgromadziłby się tłum ludzi, modlący się, podobnie jak podczas umierania Jana Pawła II – komentowali.
Pamiętam, że usiadłem na przystanku i dobre pół godziny przy pomocy mediów społecznościowych próbowałem ułożyć sobie plan działania. Wiedziałem, że właśnie skończył się mój urlop. Że czeka mnie sporo pracy. Bez cienia żalu.
– Pan Bóg mocno o Ciebie dba, żebyś był dokładnie tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba – napisała do mnie Monika Białkowska. – Jesteś w czepku urodzony.
Wiedziała, jak ważną osobą był dla mnie Benedykt XVI.
Mój Benedykt
To właśnie on pomógł mi się odnaleźć, gdy studiowałem na politologii i zetknąłem się z ludźmi o zupełnie innych poglądach, wartościach i filozofii życia. Wśród nich byli i tacy, którzy kontestowali to, co dla mnie było ważne. A ja nie umiałem im odpowiedzieć, ani dlaczego wierzę, ani po co chodzę do kościoła, ani dlaczego jestem chrześcijaninem. On był u początku mojego świadomego wyboru Chrystusa. Przejścia od wiary tradycyjnej, rodzinnej, społecznej czy kulturowej do wiary osobistej, wiary będącej moim wyborem, wiary osadzonej w Kościele. Dziś z pewnością umiem to lepiej nazwać niż wówczas, ale widzę w tamtym momencie zasadniczy krok na mojej drodze wiary.
Zrozumiałem wówczas, że chrześcijaństwo to coś więcej niż wypełnienie niedzielnego obowiązku i niejedzenie mięsa w piątek. Gdy Benedykt opublikował pierwszą encyklikę, poświęconą
miłości, jednej z trzech cnót teologalnych, odkryłem, co stanowi istotę chrześcijaństwa – wybór. Potem odkryję to w słynnym eseju profesora Ratzingera Neopoganie i Kościół. Moim „problemem” było to, że urodziłem się i wychowałem w rodzinie i środowisku chrześcijańskim, co w jakimś sensie sprawiło, że nie miałem okazji sam dokonać wyboru chrześcijaństwa. Kiedy przystępowałem do bierzmowania w siódmej klasie szkoły podstawowej, z pewnością nie postrzegałem tego sakramentu jako wyboru Chrystusa. Owszem, przyjmowałem go z wiarą, ale też przyjmowałem dlatego, że taka była naturalna kolejność.
Benedykt nauczył mnie, że wszystko zaczyna się od wyboru Chrystusa – Jego Osoby, Jego Ewangelii, Jego Kościoła, a dalej – to już są konsekwencje wyboru. Zacząłem się więc tego uczyć. On mnie zaczął tego uczyć.
Przypadek? Nie sądzę
Wracając do mojej obecności w Rzymie w momencie śmierci i pogrzebu Benedykta, nie umiem tego odczytać inaczej jak znaku. Czy byłbym w stanie szybko zorganizować się na pogrzeb? Być może tak, choć widziałem, jak chwilę po informacji o śmierci ceny lotów poszybowały w górę. Ale ja nie musiałem kombinować. Byłem na miejscu.
Z lotniska udałem się do kolegium jezuickiego przy kościele Il Gesu. Tam było moje zakwaterowanie. Tam też zostawiłem rzeczy i od razu poszedłem na plac św. Piotra. Ludzi nie było dużo. Głównie turyści. Za to zaczęli się licznie zbierać dziennikarze, dla których szybko wygrodzono taśmą przestrzeń na placu przed kolumnadą. Z dnia na dzień było ich coraz więcej. Gdy zbliżał się dzień pogrzebu, zbudowano dla nich specjalną platformę, z której mogli realizować program, zwłaszcza transmisję obrazu i dźwięku.
Ciało w bazylice
W sylwestrowo-noworoczny weekend wydawać by się mogło, że nie ma zbyt dużego zainteresowania śmiercią Benedykta XVI. Wprawdzie 1 stycznia plac św. Piotra zapełnił się wiernymi, którzy przyszli na wspólną modlitwę „Anioł Pański” z papieżem Franciszkiem, ale nie było ich więcej niż co roku o tej porze.
Zauważalna różnica nastąpiła w poniedziałek, gdy od godz. 9.00 można było wejść do bazyliki św. Piotra, by oddać hołd zmarłemu papieżowi seniorowi. Na placu byłem o 8.30, a kolejka była już na tyle duża, że znalazłem się na początku drugiego ramienia kolumnady Berniniego. Po półgodzinie, gdy otwarto drzwi do bazyliki, kolejka zaczęła zakręcać się na placu.
Około 9.30 przekroczyłem próg bazyliki. Do Benedykta prowadził utworzony szpaler wzdłuż głównej nawy. Obok mnie byli ludzie różnych narodowości i ras, bardzo dużo młodych, mężczyzna z tęczową wstążką i pomalowanymi na czarno paznokciami, całe rodziny i osoby samotne, duchowieństwo, siostry i bracia zakonni. Przy mnie i Dominiku przystanął na chwilę dziennikarz ze Słowenii. Pytał, dlaczego przyszliśmy pożegnać się z Benedyktem. Kim dla nas był. Pytał też o kontrowersje wokół sprawy monachijskiej i o działania papieża związane z ochroną małoletnich przed nadużyciami seksualnymi w Kościele.
Widok ludzi robiących zdjęcia i nagrywających filmy telefonami raczej nikogo już nie dziwi. Nawet w takich okolicznościach, gdy zmierza się w stronę ciała zmarłego, by okazać mu szacunek. Ilu obok mnie było zwykłych turystów, dla których w tych dniach to była jedyna możliwość wejścia do bazyliki, a ilu faktycznie przyszło pożegnać się z Benedyktem – trudno powiedzieć. Wyczuwało się jednak nastrój powagi i zadumy. Przy trumnie nie można było zatrzymać się na dłużej niż kilka sekund. Wielu jednak skłoniwszy głowę, odchodziło na bok i tam trwało przez chwilę w modlitwie.
Gdy wyszedłem z bazyliki, na placu było czarno. Kolejka ludzi zawijała się kilkukrotnie, przypominając nieco ślimaka.
Drugiego dnia do bazyliki wszedłem praktycznie po kilku minutach, licząc od przejścia przez bramki kontrolne przy kolumnadzie. Ludzi było mniej niż poprzedniego dnia, ale wciąż dużo.
Dużo czy mało?
Ponoć 250 tys. wiernych przyszło pożegnać Benedykta. Ilu z nich to byli turyści, a ilu, jak ja, weszło do bazyliki dwa razy? Jakkolwiek, wydaje się, że to dużo. W pewnym sensie, jeśli można umierać na raty – rozmawialiśmy o tym w redakcji – Benedykt jako papież umarł 28 lutego 2013 r. Teraz umarł papież senior, umarł Joseph Ratzinger. Od niemal 10 lat papieżem jest Franciszek, to jego znają tłumy. Benedykt pozostawał, zgodnie zresztą ze swoim pragnieniem, w cieniu. Trudno jakkolwiek pogrzeb Benedykta
porównywać z pogrzebem Jana Pawła II. Inna długość pontyfikatu, inna charyzma, inne okoliczności śmierci – umarł nie urzędujący, a emerytowany papież. To też rodziło pytania, jak właściwie powinien wyglądać pogrzeb i kto powinien mu przewodniczyć. Normalnie zmarłego papieża chowa dziekan kolegium kardynalskiego. Czy i jak długo powinna trwać żałoba w Watykanie, skoro żyje papież, a umarł poprzednik?
Pogrzeb
Ostatecznie pochowano Benedykta jak papieża. Czerwony ornat, dziekan kolegium kardynalskiego jako główny celebrans, papież jako przewodniczący liturgii. Naturalnie, pojawiły się pewne adaptacje. Internet huczał od roztrząsania, czy było odpowiednio pompatycznie, czy jednak zbyt ubogo, czy papież powiedział taką homilię, jaką powinien powiedzieć, czy wygłosił słowa, które można by odczytać na każdym innym pogrzebie. Komentowano przewożenie ciała do bazyliki furgonetką, wybór trzeciej zamiast pierwszej modlitwy eucharystycznej, Ewangelię recytowaną po włosku zamiast po łacinie.
Trudno było się od tych sporów odciąć. Paradoksalnie jako dziennikarz nie mogłem tego zrobić. A jednak w czwartkowy poranek chciałem być od tego wszystkiego wolny. Byłem na placu tuż przed ósmą, w sektorze dla koncelebrujących księży. Stamtąd łączyłem się na żywo z Radiem Emaus, nagrałem relację na media społecznościowe „Przewodnika”. A nawet spowiadałem. Wielu księży robiło sobie zdjęcia, wszyscy przyglądaliśmy się, jak na plac nadciąga tłum ludzi.
Było zimno. Gęsta mgła przysłaniała kopułę bazyliki. Przede mną stał gwardzista z charakterystycznym czerwonym pióropuszem. W oddali widziałem biskupów, ubranych w ornaty i białe mitry. Tuż przed godz. 9.00 rozbrzmiała żałobna muzyka. Zobaczyliśmy, jak wnoszona jest na plac trumna. Najpierw rozbrzmiały oklaski. Potem nastała głęboka cisza. Spoglądałem na stojącego obok mnie księdza z Francji. Nie umiał ukryć wzruszenia. Ja się wtedy jeszcze jakoś trzymałem.
Po odmówieniu różańca rozpoczęła się Msza Święta. Choć nie jestem fanem wielkich koncelebr, gdy koncelebrujący księża nie widzą właściwie darów składanych na ołtarzu, to cieszę się, że w tej koncelebrze mogłem uczestniczyć. Że mogłem wraz z głównym celebransem mieć udział w składaniu ofiary za Benedykta – mojego Mistrza, Przyjaciela, Ojca i Dziadka.
Pamiętam rozlegające się co rusz oklaski po liturgii. I okrzyki: „Santo subito et dottore della Chiesa” (Święty natychmiast i doktor Kościoła). Dobiegały one z różnych stron placu. Szczerze powiedziawszy, Benedykt jest dla mnie świętym i nie wiem, czy potrzebuję, by to publicznie ogłaszać. Jeśli Kościół to rozezna, tylko się ucieszę. Ale niech to spokojnie dojrzewa. Jak to ktoś mądrze napisał: nie ma co za szybko zrywać owoców świętości.
Moje osobiste pożegnanie
Dotychczas trzymałem się całkiem nieźle. Może dlatego, że wszystko miało swój przebieg, działo się. Ale gdy plac zaczął pustoszeć, usiadłem na chwilę na krześle w sektorze koncelebransów. Uświadomiłem sobie, że coś się skończyło. Zostałem z tą prawdą sam na sam.
– Benedykcie, wierny przyjacielu Oblubieńca, niech twoja radość będzie doskonała, gdy będziesz słyszał ostatecznie i na zawsze Jego głos! – powiedział na zakończenie homilii pogrzebowej Franciszek. Jestem przekonany, że On już ten głos słyszy, że osiągnął cel swej pielgrzymki. Że już jest szczęśliwy.
A mnie po ludzku było smutno. Kogoś jednak straciłem. Siedziałem na krześle i płakałem. Naprawdę go kochałem.
Snułem się po placu, a potem po prowadzącej nań Via della Conziliazione. Mijali mnie ludzie z flagami z różnych zakątków świata: Bawarii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Katalonii. Pośród tłumu przeciskali się kardynałowie w czerwieniach. W rytm bębnów w ludowych strojach maszerowali Bawarczycy.
Przyglądałem się, jak pomału wszystko wraca do swego naturalnego biegu. Spoglądając jeszcze raz w stronę bazyliki, gdzie pewnie trwały obrzędy złożenia trumny do grobowca w Grotach Watykańskich, pomyślałem: mam teraz orędownika, który nie tylko zostawił mi zadanie: trwaj mocno w wierze, ale więcej, on będzie mnie w tym wspomagał. W tym sensie ciągle będzie w moim życiu obecny.