Jeśli dobrze pamiętam, nigdy nie spotkałem o. Marcina Mogielskiego osobiście. Właściwie mało o nim też słyszałem. Na radarze pojawił mi się, gdy w polskiej prowincji dominikanów wybuchła sprawa o. Pawła M. Ten znany w swoim czasie zakonnik okazał się nie tylko charyzmatycznym duszpasterzem, ale również psychomanipulatorem i drapieżcą seksualnym, wykorzystującym słabsze i całkowicie stopniowo uzależniane od siebie osoby w duszpasterstwach. Gdy jego praktyki ujrzały światło dzienne, ówczesny prowincjał, śp. Maciej Zięba, ukarał M., ale – jak się okazało po latach – zrobił to raczej intuicyjnie, a nie według procedur, co utrudniło kolejnym przełożonym zakonnym – którzy też zawiedli w tej sprawie – kontrolę nad wykazującym niebezpieczne skłonności duchownym. W efekcie ojciec M. skrzywdził zakonnicę, w zgromadzeniu, w którym głosił rekolekcje, i ostatnio został przez sąd skazany za ten czyn na karę więzienia. I właśnie przy okazji skandalu związanego z ojcem Pawłem M., pojawił się o. Mogielski, który odegrał swoją rolę w tym, by dominikanie nie zamietli problemu pod dywan, przeciwnie, by powołali komisję ekspertów, która przedstawiła szczegółowy raport o tej historii, opisując błędy i zaniedbania związane z działalnością M.
Wtedy też dowiedziałem się, że Mogielski sam w młodości (nie było to dzieciństwo, gdyż formalnie był już wtedy pełnoletni) został skrzywdzony przez duchownego. I zaangażował się w pomoc ofiarom w głośnej sprawie pewnego szczecińskiego księdza, przez co spotykały go duże nieprzyjemności. Ale dlaczego zwróciłem uwagę na o. Marcina, choć, jak pisałem, nie pamiętam, bym go spotkał osobiście?
Bo przeczył stereotypom. Mimo swego bolesnego doświadczenia nie stracił wiary, potrafił rozróżnić zło wyrządzone mu przez człowieka Kościoła od samego Kościoła. Mimo traumatycznych doświadczeń z młodości, sam Mogielski postanowił zostać w Kościele, ba, wstąpił do zakonu i został kapłanem. I to mnie w nim inspirowało. Był dla mnie znakiem – jeśli ktoś z takimi doświadczeniami nie rezygnuje, wybacza, to przykład dla innych, by pochopnie nie przekreślali Kościoła. Skoro Mogielski był w Kościele, istniała szansa na to, by polski Kościół trudne sprawy uporządkował, by cała wspaniała praca tysięcy pobożnych księży i zakonnic nie była plamiona niegodnymi zachowaniami tych, którzy sprzeniewierzyli się powołaniu. To właśnie takie postaci jak Mogielski czy na przykład prymas abp Wojciech Polak, który pokazuje, jak łączyć wierność Kościołowi z brakiem zgody na pobłażanie przypadkom wykorzystywania seksualnego, moja wiara w zdolność do wyjaśnienia najtrudniejszych spraw wciąż się tliła.
Ale właśnie dlatego Wielka Sobota w tym roku była dla mnie taka trudna. Bo tego dnia o. Mogielski ogłosił swoje odejście z Kościoła i konwersję na luteranizm. W krótkim oświadczeniu napisał, że utracił wiarę w to, że Kościół w Polsce jest zdolny do odnowy, że stanie po stronie ofiar.
Ja wiary w to, że Kościół w Polsce może ten problem rozwiązać, nie straciłem. Ale po rozpaczliwej decyzji o. Mogielskiego wydaje się ona jeszcze trudniejsza.