Protesty we Francji przybrały olbrzymie rozmiary, a ich poziom agresji przestał się specjalnie różnić od zwyczajnych chuligańskich bijatyk. Reforma emerytalna przeprowadzona przez Emmanuela Macrona rozwścieczyła Francuzów, dla których zdobycze socjalne to świętość. Tym bardziej, że Macron, by ominąć niepewny parlament, wydłużył wiek przejścia na emeryturę za pomocą zwykłego rozporządzenia. W większości państw Europy taka zagrywka skończyłaby się napięciami społecznymi, a co dopiero we Francji, w której żywiołowe protestowanie traktowane jest jak sport narodowy. Dość powiedzieć, że w listopadzie 2020 r. ponad sto tysięcy Francuzów wyszło na ulicę, sprzeciwiając się przepisom zakazującym… publikowania zdjęć policjantów na portalach społecznościowych. W Polsce taka ustawa przeszłaby bez większej burzy w mediach.
Nadwiślańska sielanka
Francja nie jest jednak wyjątkiem. Kryzys kosztów życia sprawił, że społeczeństwa Europy stały się rozdrażnione i skłonne do wychodzenia na ulice. W czeskiej Pradze od września ubiegłego roku ludzie protestowali już kilka razy – za każdym razem w pokaźnej grupie kilkudziesięciu tysięcy osób. Protesty organizowane były przez marginalne prorosyjskie i antynatowskie partie, ale większość demonstrujących wyrażała po prostu swoje niezadowolenie z powodu rosnących cen. W marcu w Niemczech w całym kraju odwołano setki połączeń lotniczych i kolejowych w związku z masowym strajkiem pracowników transportu publicznego, którzy domagają się podwyżek i zapowiadają kolejne akcje. W zeszłym roku fala strajków przeróżnych grup zawodowych przetoczyła się także przez Wielką Brytanię, która przechodzi obecny kryzys najciężej z całej Europy Zachodniej. Protestowali między innymi pracownicy brytyjskiej kolei oraz ważnego portu kontenerowego w Liverpoolu.
Tymczasem w Polsce raczej cisza i spokój, nic specjalnego się nie dzieje. Chociaż inflacja jest jedną z najwyższych w Europie, na żadne masowe protesty się nie zanosi. W zeszłym roku związki zawodowe sektora publicznego groziły strajkami, ale finalnie do niczego większego nie doszło, chociaż rząd utrzymał skandalicznie niskie „podwyżki” dla budżetówki, które pokrywają ledwie połowę wzrostu cen. W Warszawie niedawno protestowali górnicy, ale nie przeciw warunkom pracy, tylko unijnej dyrektywie metanowej, która nałoży na kopalnie dodatkowe, wysokie opłaty. Sprzeciw rolników wobec importu ukraińskiego zboża ma charakter kadrowy – w protestach bierze udział tysiąc osób lub mniej. Tak naprawdę o tradycyjnych, masowych strajkach lub protestach organizowanych w obronie interesów ekonomicznych ludności, jakie we Francji odbywają się właściwie co tydzień, nie słyszeliśmy dawno. A chyba każdy się zgodzi, że powodów do protestów ekonomicznych w Polsce znalazłoby się niemało.
Niską skłonność do strajków w Polsce widać także w danych porównawczych GUS, które niestety podawane są niezbyt często. Najnowsze obejmują 2015 r., gdy w Polsce w strajkach łącznie wzięło udział 19 tys. osób. W Wielkiej Brytanii strajkowało wtedy 81 tys. osób, w Niemczech 230 tys., a w Norwegii aż 831 tys. W porównywalnej wielkością do Polski Argentynie grubo ponad milion.
Polacy mizernie wypadają także według Global Protest Tracker, który zbiera dane z demonstracji ekonomicznych, politycznych i antykorupcyjnych. W zeszłym roku aplikacja odnotowała cztery wielotysięczne protesty we Francji, w tym dwa ponadstutysięczne. W Hiszpanii wielotysięcznych protestów było wtedy sześć, w tym dwa kilkusettysięczne. W Polsce tak dużego nie zanotowano ani jednego. Był protest nauczycieli, ale niewielki. W badaniu CBOS „Aktywności i doświadczenia Polaków w 2022 roku” uczestnictwo w proteście, strajku lub demonstracji zaznaczyło 6 proc. osób, co było przedostatnim wynikiem. Pożyczamy pieniądze od znajomych dwukrotnie częściej, niż wyrażamy kolektywny sprzeciw w jakiejś sprawie.
Każdy sobie rzepkę skrobie
Jak każdy medal, także ten ma dwie strony. Z jednej, to oczywiście dobrze, że Polska zasadniczo jest spokojnym krajem, w którym obywatele trzymają nerwy na wodzy. Z drugiej jednak, martwić może niska skłonność Polek i Polaków do angażowania się we wspólne inicjatywy i walkę o swoje interesy w większym gronie. W strajkach samych w sobie, o ile nie towarzyszy im przemoc fizyczna lub werbalna, nie ma niczego złego. Możliwości pojedynczego pracownika lub obywatelki w dochodzeniu swoich praw są bardzo ograniczone. Za to duża i dobrze zorganizowana grupa potrafi przekonać pracodawcę lub władzę, że nie warto lekceważyć uzasadnionych roszczeń jej członków. Przecież właśnie w ten sposób Polacy stopniowo kruszyli peerelowski beton.
Trzy dekady po obaleniu komunizmu polskie społeczeństwo zmieniło się jednak w grupę indywidualistów, którzy chcą dbać o siebie samych. Polscy pracownicy nie są zorganizowaną grupą, tylko zbiorem pojedynczych podmiotów rynku pracy. Oczywiście staramy się dbać o swoje, ale raczej podczas kameralnej rozmowy z przełożonym, a nie wspólnie z kolegami i koleżankami. Polskie związki zawodowe nie tylko są bardzo nieliczne, ale nawet nie wzbudzają większych emocji. W badaniu CBOS z 2022 r. na pytanie o ocenę działalności poszczególnych związków zawodowych dominowała odpowiedź „nie mam zdania”. Zaznaczyło ją 43 proc. respondentów w przypadku NSZZ Solidarność i aż dwie trzecie w odniesieniu do OPZZ.
To po części pokłosie rozdrobnienia polskiego rynku pracy. Znaczna część pracowników zatrudniona jest w mikroprzedsiębiorstwach, zatrudniających mniej niż 10 osób, w których nie można nawet założyć organizacji związkowej. Poza tym Polacy masowo pracują jako jednoosobowe firmy – pod względem samozatrudnienia w UE ustępujemy tylko Grekom i Włochom. Łącznie przynajmniej dwa miliony pracowników zatrudnionych jest w formie innej niż etat – jako firmy lub zleceniodawcy. Pozbawieni kodeksowej ochrony wolą się nie narażać, poza tym nie czują wspólnoty interesów z innymi zatrudnionymi. Przecież teoretycznie mogą w każdej chwili zmienić zleceniodawcę, jeśli im warunki nie pasują.
Bliźniego lepiej trzymać
na dystans
Niska skłonność Polaków do protestów to wynik nie tylko struktury rynku pracy, ale też niewielkiej aktywności obywatelskiej. Polacy w większości są przekonani, że od ich osobistych działań niewiele zależy, bo i tak finalnie wszystko ustalą kluczowi decydenci we własnym gronie. Według kolejnego badania CBOS z zeszłego roku, na pytanie „Czy, Pana(i) zdaniem, ludzie tacy jak Pan(i) mają wpływ na sprawy kraju?” aż 71 proc. badanych odpowiedziało „nie”. Jeszcze przed pandemią, w lutym 2020 r., wątpiących w swoją sprawczość ankietowanych było 58 proc. Zresztą nigdy w historii tego badania CBOS nie odnotował większości odpowiedzi na „tak”. Najlepszy wynik zanotowaliśmy w 2016 r., gdy 41 proc. pytanych było przekonanych, że mają wpływ na rzeczywistość w kraju.
Niechętnie bierzemy udział we wspólnych inicjatywach również dlatego, że nie ufamy sobie nawzajem. CBOS regularnie zadaje także pytanie, czy innym ludziom można ufać, czy jednak lepiej zachowywać wobec nich ostrożność. Tę drugą odpowiedź od dwóch dekad regularnie wybiera ponad 70 proc. pytanych – w zeszłym roku „ostrożność” zadeklarowało 77 proc. respondentów. Prawie 60 proc. stwierdziło też, że nie ma zaufania do nieznajomych, których spotyka w różnych sytuacjach. Ufni wobec nieznajomych Polacy od dwóch dekad stanowią ledwie jedną trzecią społeczeństwa. Chociaż wskaźniki przestępczości w Polsce są jednymi z najniższych na świecie, to nadal odbieramy innych rodaków jako potencjalne źródło zagrożenia.
Brak protestów nad Wisłą nie jest więc efektem ogólnego zadowolenia, tylko powszechnego braku wiary w sens wspólnych przedsięwzięć. Potrafimy być aktywni i empatyczni, ale raczej we własnym zakresie, ewentualnie w gronie rodziny. Grono najbliższych oczywiście jest bardzo ważne, ale warto czasem spróbować zrobić coś istotnego z ludźmi, z którymi wiążą nas relacje innego rodzaju.