Tak, wiem – niektórzy są nauczeni widzieć w tej różnorodności niebezpieczne multi-kulti, najazd „Hunów”, wrogów europejskiej cywilizacji (europejskiej, czyli białej, a białej znaczy lepszej…). Biadają nad wymieraniem brytyjskiej rasy, wypieraniem rdzennych mieszkańców Wysp przez migrantów. Do metra wsiadają i wysiadają Pakistańczycy, Hindusi, Libańczycy, Afrykanie, Chińczycy, Jamajczycy. I Europejczycy. Zachwyca mnie ta różnorodność. Chyba nigdzie indziej nie jest ona tak widoczna, jak właśnie tutaj, w Londynie.
I kiedy tak jadę przez Londyn, a wieczorami spotykam się z polskimi emigrantami i rozmawiam z nimi, przypominają mi się powieści Zadie Smith, pisarki urodzonej w Londynie, ale pochodzenia jamajskiego, bo z Jamajki przyjechała tutaj jej matka. Doskonale wie, jak to jest wzrastać w środowiskach emigranckich i jak okazuje się niemożliwym wrosnąć w społeczność brytyjską. Zawsze będzie się tym kimś z zewnątrz. Słucham polonijnych historii i widzę, że to nawet nie zależy od koloru skóry. Po prostu tak to jest: jesteś obcy. Twoje dzieci są obce, nawet kiedy są białe, urodziły się tutaj i mówią bez akcentu. I zastanawiam się, jak to jest, że obcy zawsze musi równać się gorszy. Dlaczego? I zamiast uśmiechać się do ślicznej dziewczynki o hinduskiej urodzie, z ufnością przytulającej się do taty w turbanie, robi mi się smutno.
Dzisiaj odwiedzam galerie sztuki. W Tate Modern znajdę sztukę współczesnych artystów brytyjskich różnych ras. W Tate Britain, gromadzącej zbiory do połowy XX w., właściwie tylko białych. I niech mi ktoś powie, że historii – także historii sztuki – nie pisał biały mężczyzna? Bo i kobiet jak na lekarstwo…
Komu zależy na tych wszystkich podziałach na lepszych i gorszych, godnych zauważenia i niegodnych nawet wspomnienia? Komu zależy na kłótniach i podziałach? Kto buduje mury i zasieki, tak byśmy się nie spotkali ze sobą. Piszę te słowa w polskim domu księży chrystusowców w Londynie. Dwa metry obok w meczecie modlą się muzułmanie, w okolicy mieszkają głównie Pakistańczycy. Wczoraj jadłam na kolację krewetki od „chińczyka”, dziś mam zamiar iść do restauracji tureckiej, jutro do indyjskiej. Wszystkie są w zasięgu kilometra, może dwóch. W Tate Modern oglądałam sztukę artystów z Australii pochodzących z aborygeńskich plemion, których brytyjscy najeźdźcy w XIX w. mordowali strychniną.
A jednak jest nadzieja, bo jest Ktoś, kto zerwał więzy śmierci i zburzył mury między nami. Ten, który zmartwychwstał, Ten, w którym możemy się wszyscy kochać. Głęboko w to wierzę.