Film zdobył trzy Złote Globy, 37 innych nagród i 79 nominacji – informuje mnie Filmweb. W tym dziewięć tych najważniejszych nominacji – do Oscara. Jak ja nie znoszę konkursów sportowych w sztuce – kto złoto, kto brąz, a kto nic. Bo pomimo to, że Duchy Inisherin stały się najczęściej wyróżnianym filmem w tym roku, to najważniejsza nagroda filmowa je ominęła. Trudno w to uwierzyć, bo ten film ma w sobie wszystko, co najważniejsze: uniwersalne przesłanie, humanitarne wartości i szekspirowską dramaturgię. Oczywiście ma jeszcze w sobie europejską skromność i cierpi na absolutny brak fajerwerków, pewnie też jest zbyt staroświecki. A że obrazy pozostają z nami wiele dni po obejrzeniu, towarzyszą zasypianiu, nurtują w czasie picia kawy, gdy na chwilę oderwiemy się od codzienności? To oznacza, że kino jest w tym filmie żywe, że ma swoją moc, że drąży i każe myśleć, reflektować, przeżywać wciąż na nowo.
Cóż takiego zrobił tym razem Irlandczyk Martin McDonagh, znany m.in. z oscarowych Trzech billboardów za Ebbing, Missouri (2017)? Porzucił Stany Zjednoczone i wrócił do ojczyzny, a tam nakręcił kameralny i bardzo teatralny dramat. Baśń. Smutną, tragikomiczną przypowieść o ludzkiej naturze.
Walka o przyjaźń
Wyspa Inisherin nie istnieje, choć staje się sceną wydarzeń, które nie mają wpływu na losy wielkiego świata. Niewielka społeczność żyje bowiem z daleka od niego, odgrodzona słoną wodą zatoki, przesmyku. Brzeg jest widoczny, słychać nawet wystrzały przypominające o jakiejś wojnie, ale na wyspie chyba nikt dokładnie nie wie, kto do kogo strzela. Tutaj nie trzeba się opowiadać politycznie, bo mieszkańcy żyją swoimi sprawami. Poprzecinane kamiennymi murkami pola i zielone pastwiska pod błękitnym lub ciemnym niebem, wiatr, deszcz lub słońce, przypływy i odpływy, nadają codzienności swój rytm i nastrój. Jesteśmy przekonani, że nie zmienia się tu od wieków. Jest tak, jak powinno być. Enklawa wymarzonej rzeczywistości, prostota życia w bliskości z naturą, mógłby to być raj. Fizyczna praca, rozmowa z przyjaciółmi w karczmie, dwa piwa, papieros i zasłużony odpoczynek. Ale pewnego dnia następuje mała zmiana.
Tego dnia o godzinie 14.00, jak zawsze od lat, Pádraic (Colin Farrell) przychodzi po Colma (Brendan Gleeson), żeby spędzić popołudnie w karczmie na pogawędkach. Od lat są nierozłączni, choć dziwna z nich para. Poczciwy Pádraic – naiwny i miły facet, dla którego życie jest proste i nieskomplikowane – i starszy od niego Colm – skrzypek, myśliciel, artysta. Tym razem Colm nie odpowiada na zaproszenie przyjaciela, aż w końcu sprowokowany mówi Pádraicowi: idź sobie, daj mi spokój, już cię nie lubię. A nawet grozi mu, że za każdym razem, gdy się do niego odezwie, on obetnie sobie palec. Dziecinada? Bynajmniej. Przyjaźń dwóch dorosłych samotnych mężczyzn zostaje zerwana przez jednego z nich, a my zostajemy wciągnięci w wir przypuszczeń i pociągnięci na sam dół rozpaczy.
Dlaczego Colm przestał lubić Pádraica? Czy rzeczywiście ten podstarzały skrzypek w obliczu nadchodzącej śmierci stwierdził, że szkoda mu czasu na czcze rozmowy z niewykształconym wieśniakiem? Czyżby wrażliwy na sztukę nie rozumiał, że rani bliźniego? Jak może być tak okrutny? A może ma depresję? Sprawa, która dotyczy dwóch osób, nagle zaczyna oddziaływać na całą społeczność. Jedni tylko obserwują, inni doradzają, jeszcze inni próbują interweniować. Akcja nabiera rozpędu, jedno słowo za drugim zbiera okrutne żniwo. Pozostawia po sobie zgliszcza, tak jakby nie było odwrotu. McDonagh opowiada historię zerwanej przyjaźni tak, jakby opowiadał historię zerwanej miłości. Osoba odrzucona cierpi, ale przecież nie potrafi tak po prostu zostawić tego drugiego, za bardzo jest z nim związana, za bardzo jej zależy. Zachodzi jej drogę, wyczekuje tam, gdzie wie, że ją spotka, zaczyna rozmowę, pyta, co się stało. Pádraic jest zwykłym, niezbyt rozgarniętym, ale miłym facetem. Mieszka z siostrą, kocha zwierzęta. Jest prostolinijny i szczery, nie potrafi kombinować, ma w sobie ogromne pokłady empatii. Boli nas odrzucenie, jakiego doświadcza. Jesteśmy po jego stronie. Pádraic walczy o przyjaźń. Konflikt narasta.
Przebaczyć? Nigdy!
Obserwujemy więc powolne narastanie zła, które niczym irlandzka mgła snuje się po pastwiskach. Niby nic wielkiego, ale wkrótce jego macki zaczynają przenikać przez szpary w drzwiach i oknach. To, co dotąd było jasne i dobre, staje się ciemne i groźne. A kiedy kolejna granica zostaje przekroczona, o naprawieniu błędów nie może być mowy. Ale dlaczego? – chciałoby się krzyknąć. Przecież samotność jest czymś tak strasznym! Dlaczego nie można sobie po prostu podać rąk, nie wrócić do tego, co było, do tego pełnego pokoju zwykłego życia?
Więc Duchy Inisherin są filmem o zerwanej przyjaźni, o samotności, a może i o wojnie? Wprawdzie wystrzały słychać z daleka, a mieszkańcy enklawy wspominają o nich zaledwie parę razy, to jednak ona istnieje. A jest to wojna domowa, która trwała w Irlandii w latach 1922–1923. Wybuchła na skutek zawartego traktatu angielsko-irlandzkiego, który część północnych hrabstw oddał pod władzę Anglii. Wojna domowa między zwolennikami traktatu a jego przeciwnikami pochłonęła więcej ofiar niż chwilę przedtem zakończona wojna o niepodległość Irlandii. Absurd – chciałoby się powiedzieć. Wiele takich absurdów zna historia. „Już od dwóch dni nie słychać strzelaniny. Wojna pewnie się kończy” – mówi Colm, stojąc na brzegu morza. „Na pewno zaraz zacznie się od nowa. Niektórych rzeczy nie da się zapomnieć” – odpowiada Pádraic. I nie jest to odpowiedź tylko na ówczesną sytuację Irlandii, ani nawet nie tylko na sytuację relacji pomiędzy dawnymi przyjaciółmi. Ta prawda jest okrutna, straszna i prawdziwa. Tak się właśnie dzieje. Ale czy to dobrze? I gdzie jest wyjście z tej patowej sytuacji?
Mam przed oczami celtycki kamienny krzyż stojący w wiosce, nad brzegiem morza. Kilka razy znajdzie się w polu kamery, choć ta ani razu na nim się nie zatrzyma. Jest wpisany w krajobraz rybackiej wioski tak, jak postać pani McCormick, starej samotnej mieszkanki wyspy, zwiastunki złych nowin – irlandzkiej banshee. W tym miejscu trzeba wrócić do tytułu filmu, który w wersji oryginalnej brzmi: Banshees of Inisherin, a banshee to według irlandzkiej mitologii zjawa zwiastująca śmierć. Pani McCormick pojawia się niczym złowrogi duch, coraz bardziej przypomina Śmierć z Siódmej pieczęci Bergmana. Jest duchem, który patrzy, jak dobro przemienia się w zło, a miłość w zemstę.
Opowieść o lęku
Porządki się mieszają – ten mityczny i ludowy z realnym. Zastosowana przez reżysera dosłowność charakterystyczna jest raczej dla teatru niż krwawych horrorów, co tylko potwierdza, że Martin McDonagh stworzył przypowieść dotykającą ludzkiego uniwersum: strachu przed samotnością, strachu przed odrzuceniem, strachu przed starością, strachu przed zapomnieniem, strachu przed osądem innych, strachu przed śmiercią. Ze strachu rodzą się wojny. O tym filmie można by mówić w nieskończoność i wciąż znajdywać nowe wątki i nowe tropy.
Świetnie poradzili sobie z rolami Colin Farrell i Brendan Gleeson, zupełnie nieprzypadkowy zestaw występujący w innym filmie McDonagha sprzed lat. W 2008 r. zagrali parę przestępców w Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. W Duchach Inisherin stworzyli pełen napięć duet, budując relację, w którą wierzymy. Szczególnie Farrell wypadł w roli Pádraica rewelacyjnie, genialnie wręcz oddając wszystkie etapy żałoby po przyjacielu: od zaprzeczenia po destrukcyjny bunt. Cudowne zdjęcia kręcone były na wyspach Inis Mór i Achill. Przepiękną nastrojową muzykę, potęgującą nastrój samotności i zagubienia, napisał Cartell Burwell, który współpracował z reżyserem także przy poprzednich filmach. Duchy Inisherin trzeba obejrzeć koniecznie. Na szczęście, choć już ich nie zobaczymy na dużym ekranie, to wciąż jest to możliwe na platformie streamingowej Disney+.