Gdy Jezus wewnętrznie wydał się na śmierć, wziął chleb i podzielił się Nim z uczniami, stwierdzając, że jest to Jego Ciało. Jeszcze nie cierpiał, a już wydał siebie. Dał siebie jako pokarm. A więc zarówno za dobrowolnym przyjęciem cierpienia, jak i za ofiarowaniem Ciała i Krwi swojej dla ludzi, nie stoi pragnienie cierpienia jako takiego, lecz raczej wewnętrzne nastawienie, dzięki któremu Jezus przyjął cierpienie i wydał siebie. Właśnie dlatego, że wydał siebie na śmierć z nieprzymuszonej woli, jednocześnie bierze chleb i daje się w Nim jako pokarm. Samo cierpienie i sam chleb nie przekazują w sobie ani miłości, ani życia wiecznego. Mogą jednak wyrażać miłość i skrywać w sobie to, czego oczy ludzkie nie widzą.
Kiedy czytamy opisy Męki Pańskiej, nie znajdujemy w nich dwóch skrajnych postaw, których Jezus nie przyjął. Z jednej strony zgoda na wypełnienie woli Ojca podczas modlitwy w Ogrodzie Oliwnym nie miała w Nim nic z rezygnacji i poddania się nieuniknionemu postanowieniu Boga, z którego nie można się wywinąć. Jezus nie zachowuje się również jak ofiara losu, uznając, że i tak nic nie ma sensu, a nieuchronność cierpienia jest częścią ludzkiego życia. Z drugiej strony, Chrystus nie sili się na nadludzkiego bohatera, który przyszedł, aby pokazać, jak wiele można znieść dla Boga, jak wiele może wytrzymać człowiek, zaciskając zęby i udowadniając całemu światu, że nic się go nie ima. Jezus do końca życia, nawet w największym upodleniu, zachował twarz. Bronił swojej godności. Nie popadł w pełne zniechęcenia i beznadziei milczenie. Nie uległ rozpaczy ani nie ubóstwił cierpienia jako najwyższej ludzkiej cnoty. Odzywał się wtedy, kiedy trzeba. I nie biegł z radością na Golgotę, jakby w niej samej upatrywał upragnionego szczęścia.
Cierpienie cierpieniu nierówne
Cierpienie jest wielką tajemnicą. Milczenie chyba najbardziej nadaje się do tego, by się z nim zmierzyć. Nie możemy wszystkich rodzajów cierpienia i bólu fizycznego wrzucać do tego samego worka. Ból fizyczny jest z jednej strony symptomem, że coś nie gra w naszym organizmie. Wtedy trzeba podjąć leczenie, minimalizować skutki choroby, znieczulać na tyle, na ile to możliwe. Czymś iście demonicznym byłoby nazywanie dobrodziejstwem znoszenie bólu dla bólu. Jest cierpienie niczym niezawinione: małe dziecko, które rodzi się lub zapada na ciężką chorobę. Są naturalne katastrofy, które powodują ogromne zniszczenia i nieszczęścia. Lwią część cierpienia na tym świecie zadają sobie nawzajem sami ludzie. Jest też cierpienie wynikające z ludzkiej niewiedzy lub naiwności.
Trudno przypuszczać, aby Jezus pragnął doświadczyć powyższych form cierpienia, jakby w nich kryło się coś wartościowego. Wydaje się, że raczej chodzi o ten rodzaj cierpienia, który moglibyśmy nazwać koniecznym. Pojawia się ono wtedy, gdy próbujemy być wierni dobru, na które się zdecydowaliśmy. Wierność powołaniu małżeńskiemu, zakonnemu czy kapłańskiemu, ale w ścisłym sensie każdej formie chrześcijańskiego powołania, prędzej czy później natrafia na przeciwności, niedogodności, niezrozumienie, samotność, zmęczenie. Nie cierpi się samotności czy odrzucenia dla nich samych, bo to nic dobrego, ale ze względu na wyższe dobro, które wybraliśmy. Poczucie zawodu, niespełnienia często sprawia, że rodzi się pokusa porzucenia zobowiązań, złamania słowa, machnięcia ręką na wszystko. Innym razem cierpi się, a nawet znosi kogoś, ponieważ się go kocha. Ktoś nie odwzajemnia miłości. To boli. Jezus mówi też o oczyszczającym cierpieniu, to znaczy, o obumieraniu, które jest częścią życia i rozwoju. Polski psychiatra Kazimierz Dąbrowski opracował teorię dezintegracji pozytywnej, która opisuje proces przechodzenia z mniej doskonałej struktury psychicznej do bardziej doskonałej. Zaczyna się to już w chwili narodzin niemowlęcia, dla którego wyjście z łona matki jest rodzajem śmierci i specyficznego cierpienia. Dziecko traci dotychczasowy świat, który umożliwiał rozwój, ale w którymś momencie musi go opuścić, aby wejść w nowy „obszar” życia.
Za każdym z tych form cierpienia paradoksalnie stoi więc jakieś dobro. Jezus „do końca miłuje”, chociaż jest odrzucony i zabijany. Pozostaje wierny temu, co mówił i do czego się zobowiązał. Staje się całkowicie ubogi, pozbawiony wszystkiego, starty na proch, ponieważ w ten sposób obumarło nie tyle jego „grzeszne” ja, którego nie miał, ale życie ziemskie – jak ziarno pszenicy. Jego cierpienie jest także cichym protestem wobec krzywdy wyrządzonej małym, odrzuconym, wykluczonym przez „prawo silniejszego” i ludzką niesprawiedliwość.
Między buntem a sakralizacją cierpienia
Jako ludzie zajmujemy różne stanowiska wobec cierpienia, także tego koniecznego. Często bywa to bunt, za którym stoi także wypaczony obraz Boga jako ciemiężyciela człowieka albo słabego i obojętnego na dolę ludzi bóstwa. Wśród wierzących może się jednak pojawić także subtelny pozór dobra, który nazwałbym sakralizacją bądź ubóstwieniem cierpienia. Każdy pozór dobra musi zawierać jakieś dobro. Inaczej nie byłby atrakcyjny. Ks. Józef Tischner pisał w Miłości w czasach niepokoju, że szczególnie w naszym katolicyzmie mocno ujawnia się podatność na romantyczną religijność, która „kocha cierpieć. Wydaje się tej religijności, że tym, co łączy człowieka z Bogiem, jest ból, cierpienie, smutek. W ten sposób ta postawa w pewnym sensie rozwiązuje sobie problem cierpienia (…). Można starać się usunąć z siebie jakoś pamięć o cierpieniu, udawać. Ale w pewnym momencie można wpaść na genialny pomysł, że cierpienie łączy, łączy z drugim”.
Ta religijność wypływa także z naszej historii i kultury. Ogrom cierpienia, niewoli i udręk, których często nie rozumiemy lub wobec których stajemy bezradni, prowokuje różne wyjaśnienia. Jednym z nich jest racjonalizacja cierpienia. W ten sposób często radzimy sobie z bezsilnością lub ją maskujemy. Szukamy winnych. Gdy cierpienie się przedłuża, łatwiej je „znieść”, jeśli nada mu się automatycznie boski, uświęcający charakter. Wtedy nietrudno też dojść do wniosku, że im więcej cierpienia, tym lepiej. Bogu można podobać się tylko wtedy, gdy się cierpi, bo rzekomo taka była wola Ojca w Ogrójcu. Syn nie chciał cierpieć, ale Ojciec chciał, jakby w samym cierpieniu tkwił klucz do zbawienia i miłości. Z tym fałszywym przekonaniem wiąże się często wypaczony obraz Boga obrażonego, żądnego ludzkiej krwi i bólu swego cierpienia w zamian za wyrządzone Mu przez człowieka zniewagi. Tymczasem tak naprawdę jest to ludzka projekcja kłamliwego bożka wsączona przez diabelskie kłamstwo. Jeśli Bóg domaga się cierpienia, aby nas znowu pokochał, to znaczy, że odbijamy w Nim samych siebie i czynimy z Boga karykaturę, tyrana i sadystę. Oczywiście, taki obraz ukrywa się często za pobożnymi tekstami, stosownymi cytatami z Pisma Świętego, za teologicznymi skrótami, które utwierdzają te wykoślawione obrazy. Co więcej, gdy niewinny Bóg przychodzi do nas w ludzkiej naturze, przybijamy Go do krzyża, a później, jako ludzie pobożni i wierzący, twierdzimy, że to On nam zsyła krzyże! Oba wypaczenia są szatańską pułapką.
Cierpienie uszlachetnia?
Jezus nigdy nie powiedział, że cierpienie jako takie jest dobre. Nigdy nie mówił, że cierpienia należy szukać, bo dzięki niemu człowiek dojrzewa, uczy się i uszlachetnia. I nie jest prawdą, że każde cierpienie uszlachetnia. Tak, cierpienie nas dotyka, jest obecne w tym świecie i nie trzeba go sobie wynajdywać ani zadawać, jakby było warunkiem uświęcenia. Jezus nie usuwa go magicznie, co stanowi dla wielu z nas sporą zagadkę. Równocześnie już Księga Hioba podaje, a Chrystus to potwierdza, że cierpienia nie należy zbyt łatwo utożsamiać z winą konkretnego człowieka, z karą za grzechy. Owszem, niektóre rodzaje cierpienia są konsekwencjami ludzkich błędów i grzechów. Cierpienie może przyczynić się do naszego dobra, może nas oczyścić i otworzyć nam oczy, ale nie samo z siebie. Tylko wtedy, gdy pozwala nam otworzyć oczy, zatrzymać się w biegu, podjąć refleksję, zwrócić się ku Bogu i ludziom. Istotnie, cierpienie może w nas pobudzić rodzaj szczególnej aktywności, pytań, zaczynamy schodzić głębiej, nie zadowala nas powierzchowność. Jednak sama ta aktywność jeszcze nas nie zmienia. Może nadal obrócić się w bunt i rozpacz. Bóg nie usuwa często cierpienia, ale współcierpi, towarzyszy, przez miłość i relację. Wiara uczy nas, że „On daje nam siłę, cokolwiek czujemy” (Ruth Burrows), by pozostać wiernym naszym zobowiązaniom, decyzjom i dobru, które często kosztuje wiele. Ta sama wiara każe walczyć z niesprawiedliwością i niepotrzebnym cierpieniem. Jezus zapłacił najwyższą cenę na krzyżu nie dlatego, że Ojciec wymagał cierpienia, lecz Jego cierpienie było warunkiem tego, aby ukazała się pełnia dobroci i miłości Ojca. Joseph Ratzinger pisze, że „tylko miłość nadaje cierpieniu właściwy kierunek i sens. Gdyby było inaczej, to oprawców przy ukrzyżowaniu należałoby uznać za kapłanów: składaliby ofiarę ci, którzy spowodowali cierpienie”. Gdyby każde cierpienie było krzyżem i niosło jakąś wartość, wtedy można usprawiedliwić i przemoc, i każdy rodzaj ludzkiej podłości pod płaszczykiem dobra.
Jeśli tak, to jak pojąć, a może nawet obronić, słowa św. Pio z Pietrelciny: „Pamiętajmy, że losem dusz wybranych jest cierpienie (…) Jest to ustanowiony przez Boga, dawcę każdej łaski i daru prowadzącego do zbawienia, wymóg, warunek chwały”? Czyż właśnie nie dochodzi tutaj do gloryfikacji i uświęcenia cierpienia? A o czym pisze św. Faustyna, kiedy oświadcza w Dzienniczku, że „cierpienie jest wielką łaską? Przez cierpienie dusza upodabnia się do Zbawiciela, w cierpieniu krystalizuje się miłość. Im większe cierpienie, tym miłość staje się czystsza” (nr 57). Są to pewne skróty myślowe. Można je zrozumieć tylko wtedy, gdy za tymi przekonaniami stoi wyższy poziom miłości, którą dusze wybrane już przyjęły. Jezus nie mówił apostołom podczas ich powołania nad jeziorem, że po trzech latach zostanie zabity, a potem oni pójdą w Jego ślady. Wtedy prawdopodobnie wszyscy by pouciekali. Tylko miłość może sprawić, że człowiek odda wszystko i „zniesie” wszystko. Do tego dojrzewa się dzięki relacji z Nim.