Viktor Frankl, austriacki psychiatra i psychoterapeuta pochodzenia żydowskiego, który zajmował się między innymi tematem cierpienia, w czasie II wojny światowej przez trzy lata był więźniem czterech obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz i Dachau. Po wojnie wspominał, jak pewnego zimowego dnia musiał wraz z innymi więźniami długo maszerować na mrozie. Był w cienkim ubraniu i w dziurawych butach, od dłuższego czasu osłabiony głodem i złym traktowaniem. Kiedy złapał go kaszel, upadł na ziemię i tak bardzo nie miał sił, że nawet kolejne ciosy ze strony strażnika nie były w stanie zmusić go do powstania. Frankl pisze, że kiedy leżał na ziemi, zmarznięty, obolały i bity, nagle zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje. Zobaczył wtedy siebie w Wiedniu, już po wojnie, jak prowadzi wykład o tym, co przeżywał w obozie – jak nie miał sił wstać. I wtedy właśnie wstał i pomaszerował dalej. Uczył potem, że wstał dzięki temu właśnie, że to sobie wyobraził. Że każdy cierpiący marzy o tym, żeby cierpienie się wreszcie skończyło. I że „wstać” nie znaczy zawsze tylko „podnieść się z ziemi”. Oznacza „przeżyć i nie zwariować, dzięki marzeniom”.
Logoterapia stworzona przez Viktora Frankla jest nauką o marzeniach. To nurt w psychoterapii, który skupia się na szukaniu sensu, również w cierpieniu. I to jest myśl, którą Viktor Frankl wyniósł z obozów koncentracyjnych: że cierpienie można przetrwać z godnością tylko wówczas, gdy sami nadamy mu sens.
Patos i codzienność
Już samo słowo „cierpienie” ma źródłosłów, który zatrzymuje. Greckie pathos, oznaczające cierpienie, było dla starożytnych również uczuciem i namiętnością, kategorią estetyczną. Dziś jest dla nas „patosem”, jakąś emocjonalną wzniosłością, niejeden raz zresztą wykpioną. Łacińskie patiens, wywodzące się z greki, dało początek i „cierpieniu”, i „cierpliwości”, jakby jedno i drugie od samego początku zostało ze sobą związane. Niezależnie jednak od języka starożytni rozumieli cierpienie tak samo dwojako: to i coś nieuniknionego, co przychodzi z zewnątrz, jak i coś sprawdzające moralną siłę i hart ducha człowieka.
Cierpienie jest nieuniknione. Nie sposób wyobrazić sobie życia bez niego. Nawet jeśli człowieka nie dotknie ciężka choroba, to na swoją miarę cierpieć będzie w dzieciństwie, kiedy stłucze sobie kolana, cierpieć będzie z bólu, z samotności, z bezradności, patrząc na ból drugiego czy na śmierć kogoś, kogo kocha. Czy rzeczywiście jest tak, jak często się powtarza, że cierpienie uszlachetnia człowieka?
Uszlachetnia i rozwija
Argumenty za uszlachetniającą mocą cierpienia powtarzane są od wieków te same. Cierpienie związane jest z rozwojem, bez niego – choćby bez poczucia pewnej niewygody – nie byłoby postępu. Kolejne metody ratowania człowieka, leczenia go, uśmierzania bólu pojawiają się, bo jest cierpienie, które człowiek chce zniwelować albo któremu zapobiec. Cierpienie stało się wręcz wyzwaniem dla ludzkich umysłów. Doskonalenie przestrzeni, sposobów komunikacji, kolejnych technologii jest odpowiedzią na ludzkie niedogodności (nawet jeśli nie nazwiemy ich wielkim cierpieniem). Kiedyś kochający się ludzie mogli żyć miłością i mieć poczucie bycia w kontakcie, wymieniając raz w tygodniu papierowy list. Istnienie cierpienia rozdzielenia było impulsem do szukania lepszych i szybszych form komunikacji. Wpadliśmy przez to w pułapkę, bo cierpienia nie udało się usunąć: cierpimy w ten sam sposób, tylko szybciej, kiedy ktoś nie odpowie na SMS w ciągu kilku minut. Faktem jednak pozostaje, że to właśnie cierpienie i chęć zaradzenia mu stała się impulsem do technologicznego rozwoju.
Kurs życia
Wielu łączy cierpienie również z osobistym rozwojem człowieka. Mówi się o tym, że własne cierpienie pozwala dostrzegać potrzeby innych, uczy zaufania do drugiego, na którego pomoc jest się zdanym. Wymusza na człowieku i w człowieku zmiany, którym zapewne bez cierpienia by się nie poddał. Jest często przyspieszonym kursem życia, pozwalającym dostrzec sprawy w życiu najważniejsze. Cierpienie zwraca również człowieka do Boga. Jan Paweł II na spotkaniu z chorymi w 1985 roku mówił: „Jezus pokazał, że Bóg wspiera naszą walkę z chorobą. Jednocześnie zaś, przez swoje błogosławieństwa, a zwłaszcza przez swoją mękę, ukazał, że w złu cierpienia jest ukryte ogromne dobro: dobro odkupieńcze, które wykupuje z największego zła, to znaczy z grzechu, z oddalenia od Boga, i dobro zbawcze, dobro samego życia Boga. Język ten jest bez wątpienia trudny, a może nawet szokujący dla tych, którzy nie przyjmują z wiarą orędzia i świadectwa życia Jezusa”.
Nie uszlachetnia
Choć ks. Józef Tischner zostawił po sobie wiele cennych książek, jednymi z najczęściej powtarzanych jego słów są te zapisane na kartce w czasie ciężkiej już choroby, kończące trwającą wcześniej dyskusję o cierpieniu: „Nie uszlachetnia”. Zdają się one sprowadzać wcześniejszy teoretyczny spór do finału, w którym miejsce teorii zastępuje doświadczenie.
Mówienie, że cierpienie uszlachetnia, budzi bunt. Słuszne są pytania o to, czy za nowe leki i nowe technologie rzeczywiście dobrze jest czy wręcz „opłaca się” godzić na cierpienie niewinnych ludzi, czy taka musi być motywacja do rozwoju i postępu.
Są cierpienia, w których trudno dopatrzeć się jakiegokolwiek sensu, jak cierpienie małego, nieświadomego dziecka. Mówienie w takim przypadku o „uszlachetniającym cierpieniu” jest niczym innym, jak mechanizmem obrony człowieka, racjonalizacją, próbą uzasadnienia tego, co nas przerasta – przekonaniem samego siebie, że będzie z tego jakaś korzyść. Mechanizm jest o tyle skuteczny, co i zwodniczy, bo szybko konfrontuje nas z prawdą. Są cierpienia, dzięki którym nie wydarzy się żadne dobro. Są cierpienia, które kaleczą i niszczą człowieka, jak doświadczenie przemocy seksualnej w dzieciństwie czy wychowanie w patologicznej rodzinie.
Są cierpienia, które mogą człowieka uczynić złym, zanim on sam jeszcze jest w stanie odróżnić dobro od zła. Cierpienie odbiera pewność siebie. Cierpienie czyni człowieka nieufnym. Cierpienie sprawia, że jest bardziej narażony na kolejne ciosy. Nawet jeśli zostało pokonane, zostawia w człowieku ślad. Człowiek, który doświadczył cierpienia, żyje nadal, ale to nie jest takie samo życie. Samo doświadczenie fizycznego bólu nie ma w sobie nic wzniosłego, jest destrukcją całego człowieka, wiąże się z negatywnymi emocjami, zniechęceniem, gniewem, złością, osamotnieniem, w którym nikt z zewnątrz nie może towarzyszyć.
Bóg chce cierpienia?
Takie podejście do cierpienia, jako czegoś, co samo w sobie ma moc uszlachetniania człowieka, kryje w sobie pułapkę. Jest nią pytanie o unikanie cierpienia. Jeśli miałoby ono uszlachetniać, próba wyzwolenia się z cierpienia byłaby ucieczką przed dobrem. To znów oznaczałoby nie tylko rezygnację z leczenia, rezygnację z uśmierzania bólu, ale też chociażby trwanie przy przemocowym mężu, który bije nie tylko samą żonę, ale również jej dzieci. To by oznaczało powrót do czasów biczowników, kiedy cnotą była nie troska o świętość swojej duszy, ale fizyczne udręczenie ciała, by sprawić mu jak najwięcej bólu. Więcej nawet: przy uznaniu, że cierpienie samo w sobie jest uszlachetniające, trzeba by przyjąć, że dane jest ono od Boga jako dar, że Bóg chce, byśmy cierpieli – a każde unikanie cierpienia czy zapobieganie mu jest sprzeciwianiem się Bożym planom. To nie jest prawda o Bogu, który jest kochający i który przyszedł, aby wyzwolić nas z cierpienia.
Człowiek uszlachetnia
Cierpienie ze świata stworzonego nie zniknie, pozostanie częścią naszego życia. Nie zostało jednak stworzone przez Boga. Jest pozostałością, konsekwencją grzechu w świecie i jego skutkiem dla ludzkiej natury, niezależnie od tego, czy sam człowiek jest świętym, czy grzesznikiem. Cierpienie nie jest wartością pozytywną, nie jest darem ani łaską. Jest brakiem: brakiem zdrowia, brakiem miłości, brakiem harmonii. To z tego powodu cierpienia ani nie należy szukać, ani znosić go bez żadnej reakcji, nie należy pozwalać cierpieniu – jakkolwiek trudno i niemożliwie to brzmi – przejąć nad sobą kontroli. Cierpiący człowiek nadal pozostaje człowiekiem, w pełni swojej godności i w pełni swojej wolności.
Być może inaczej należałoby formułować kwestię szlachetności i cierpienia. To nie cierpienie uszlachetnia. To człowiek może uszlachetnić cierpienie, z całą świadomością, że ono nie zniknie. Nie zniknie, ale też nie zniszczy, nie upokorzy człowieka.
Nie mamy wpływu na to, jakie cierpienie do nas przyjdzie. Większość z nas (bo nie dotyczy to choćby małych dzieci) ma jednak wpływ na to, jak cierpienie przeżyje i co z nim zrobi. Cierpieniu można się poddać, ale można się też z nim skonfrontować, nadając mu sens i w samym sobie odkrywając tę godność, której cierpienie nie jest w stanie zniszczyć. To o tym właśnie pisał i to w obozie śmierci odkrył Viktor Frankl. Nie oznacza to bagatelizowania cierpienia. Oznacza to próbę wyciągnięcia z każdej sytuacji choćby drobiny sensu i dobra, niejako na przekór całemu złu, którego człowiek doświadcza. Mamy taką możliwość, bo zło ostatecznie nie wygrało, bo w Jezusie Chrystusie zwyciężyła miłość.
Ofiara
W chrześcijańskim spojrzeniu na cierpienie pojawia się tutaj pojęcie ofiary. Znów wrócić tu można do Frankla, który jako ofiara i świadek wielkiego cierpienia przekonywał, że tragedię można przekuć w zwycięstwo. Pisał, że cierpienie przestaje być cierpieniem wówczas, kiedy nada mu się sens, na przykład sens ofiary. Wtedy ono przestaje być bezużyteczne i niszczące, zaczyna mieć swój cel, swoją intencję.
Łatwiej zapewne wyobrazić to sobie w przypadku cierpienia duchowego, kiedy mąż cierpi po stracie ukochanej żony – ale kiedy uświadamia sobie, jak cierpiałaby ona, gdyby to on umarł pierwszy, łatwiej mu znosić samotność.
Trudniej mówić o ofierze w przypadku cierpień fizycznych. Tu z pomocą przychodzi Jezus. Kiedy chorobie i bólowi trudno jest nadać jakiekolwiek znaczenie, zawsze pozostaje On – ten, który przeszedł przez cierpienie, żeby nasze cierpienie w Nim mogło odnajdywać swój sens i intencję. Jezus jednocześnie wchodzi z człowiekiem w jego cierpienie, pozwala przyjąć je jako ofiarę i pokazuje kres tego cierpienia, nadzieję przyszłego życia. To nie cierpienie bowiem zbawia, ale Bóg, który z miłością człowieka przez cierpienie przeprowadza: jeśli człowiek tylko zdecyduje, że za Nim właśnie chce iść, nie oddając nad sobą władzy niczemu innemu.