A merykański sektor finansowy znów stał się tematem nagłówków czołowych mediów. Nic dziwnego: pod względem zgromadzonego kapitału jest tak potężny, że jego problemy to też problemy całego świata. W 2008 r. załamanie na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych doprowadziło do ogromnego tąpnięcia w światowej gospodarce, które niemal zatopiło Łotwę, Irlandię czy Grecję. Wielki Kryzys z lat 30. XX w. także rozpoczął się za oceanem, a jego dalekosiężne skutki trudno nawet wyliczyć – gdyby nie tamten krach do władzy w Niemczech być może nie doszedłby pewien austriacki malarz.
Zbytnia specjalizacja szkodzi
Kalifornijski Silicon Valley Bank (SVB) nie należy do największych banków w USA. W przeciwieństwie do upadłego w 2008 r. Lehman Brothers, SVB to raczej bank regionalny, ale niezwykle istotny. Jak jego nazwa wskazuje, obsługuje on przede wszystkim przedsiębiorstwa technologiczne z Doliny Krzemowej. Stał się on wyspecjalizowanym pośrednikiem między inwestorami a obiecującymi przedsiębiorstwami z branży high-tech. Inwestorzy lokujący środki w perspektywiczne firmy z branży wysokich technologii określani są mianem venture capital. To specyficzna grupa inwestorów, którzy nie boją się ryzyka, ale oczekują za to ekstremalnie wysokich zysków. Poszukują więc w Kalifornii nieznanych jeszcze firm, które można wykupić za jakieś marne kilkaset milionów dolarów, by po dekadzie wzrostu sprzedać je za dziesiątki miliardów. To współczesna wersja gorączki złota. W XIX w. do Kalifornii ciągnęły tłumy odważnych ludzi, którzy zamierzali wzbogacić się na złotym kruszcu. Obecnie do Kalifornii ciągną tłumy ubranych w garnitury biznesmenów, którzy zamierzają wzbogacić się na odkryciu jakiegoś nowego odpowiednika Facebooka albo Apple’a.
I do tego służył właśnie SVB – był platformą finansową zapewniającą niezbędną infrastrukturę do inwestycji w przyszłościowe przedsiębiorstwa. W tym przypadku nie mówimy więc o jakimś przekręcie czy piramidzie finansowej. Zarządzający SVB nie planowali doprowadzić tej firmy do upadłości. Jej ostatni prezes Gregory Becker rozpoczął karierę w SVB jeszcze w 1993 r. Był z nią związany trzy dekady – niemal całe swoje życie zawodowe. Prezesem zarządu został w 2011 r. Dwanaście lat na fotelu prezesa amerykańskiej korporacji to rzadkość. Becker nie należał więc do licznej grupy amerykańskich menedżerów skaczących od branży do branży. Niestety nie ominęły go typowe dla amerykańskiej kadry zarządzającej bolączki – pazerność, krótkowzroczność i przekonanie o własnej genialności.
Problemem SVB była zbyt daleko idąca specjalizacja. Bank ten obsługiwał przede wszystkim depozyty od spółek technologicznych oraz funduszy venture capital, które inwestowały w te pierwsze. Depozyty od osób fizycznych, które są z natury bezpieczniejsze i mniej skłonne do nagłej ucieczki, stanowiły w tym banku nieistotny margines. W USA depozyty do 250 tys. dolarów są chronione przez tamtejszy odpowiednik Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Zwykli ludzie najczęściej nie mają na rachunku więcej niż wymieniona kwota, więc w razie jakichś zawirowań mogą trzymać nerwy na wodzy. Rzadko też dokonują pojedynczych transakcji za miliony dolarów. W przeciwieństwie do spółek – szczególnie tych szybko rosnących.
Z nieba do piekła
W ostatnich latach SVB przeżywał złote lata. Dzięki rekordowo niskim stopom procentowym kapitał inwestycyjny napływał do spółek technologicznych wartkim strumieniem. W wyniku pandemii pojawiła się przecież potrzeba znalezienia nowych technologicznych rozwiązań, które ułatwiłyby funkcjonowanie w czasach lockdownów i powracającej kwarantanny. Depozyty zgromadzone w SVB puchły więc z miesiąca na miesiąc. Zarządzający bankiem chcieli coś z tą górą pieniędzy zrobić, żeby nie leżały one bezproduktywnie na rachunkach. Zaczęli więc kupować obligacje rządowe, które w czasach pandemii jawiły się jako najbezpieczniejsza opcja. Zresztą robiło tak wiele innych instytucji finansowych.
Problem w tym, że w czasie pandemii obligacje rządowe były bardzo nisko oprocentowane, więc przynosiły niewielki zysk. Gdy Rezerwa Federalna (amerykański odpowiednik NBP) zaczęła podnosić stopy procentowe, wzrosło także oprocentowanie nowych obligacji skarbu państwa. Wartość rynkowa tych starych stała się nagle mizerna. Wzrost stóp procentowych sprawił także, że depozyty w SVB zaczęły topnieć – spółki technologiczne wyciągały swoje środki na różnego rodzaju wydatki, a nowy kapitał przestał napływać. Zarządzającym bankiem zajrzało w oczy ryzyko opróżnienia kasy do samego dna. Żeby mieć gotówkę na wypłatę środków finansowych klientów, bank musiał więc sprzedać swoje rezerwy. Niestety były one ulokowane w obligacjach kupionych w czasach zerowych stóp, których wartość rynkowa była już wtedy znacznie niższa. Sprzedając je, bank musiał więc zaksięgować stratę – i to niebagatelną, gdyż rzędu 2 miliardów dolarów.
Gdy klienci banku zorientowali się o fatalnej kondycji finansowej SVB, zaczęli masowo wyciągać z niego ulokowane środki. Pieniądze wycofał między innymi gigant venture capital Peter Thiel, współzałożyciel usługi płatniczej PayPal. W krótkim czasie doprowadziło to do niewypłacalności banku i jego upadku.
Drobne grzeszki – wielka katastrofa
Nie oznacza to jednak, że upadłość kalifornijskiego banku to tylko efekt nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. W 2018 r. zarząd SVB intensywnie i skutecznie lobbował za zniesieniem ustawy Dodda-Franka, która wzmocniła nadzór nad bankami w USA po kryzysie z 2008 r. W rezultacie banki wielkości SVB przestały być objęte nadzorem. Można więc powiedzieć, że zarząd SVB sam ukręcił na siebie bicz. Gdyby nie zniesienie ustawy Dodda-Franka, nadzór bankowy mógłby dać sygnał zarządowi, że jego struktura depozytów oraz rezerw jest bardzo ryzykowna i może doprowadzić do niewypłacalności.
O błędnej polityce banku mogły też poinformować media oraz agencje doradcze. Niestety do końca kierowały się źle pojmowaną lojalnością branżową i zapewniały o doskonałej sytuacji. Pięć dni przed bankructwem biznesowy Forbes umieścił SVB na 20. miejscu na liście najlepszych banków w USA. Doradcy finansowi polecali inwestycje w akcje banku nawet wtedy, gdy pojawiły się już pierwsze oznaki paniki wśród jego klientów.
Pazernością wykazali się także członkowie zarządu. Gdy nabrali przekonania, że ich spółka może mieć kłopoty, zawczasu pozbyli się jej akcji. Prezes Gregory Becker sprzedał wszystkie swoje akcje SVB za 3,5 mln dolarów dwa tygodnie przed bankructwem. Gdy informacja o tym przebiła się do opinii publicznej, klienci banku nie mieli innego wyboru niż samemu zacząć wyciągać z niego wszystkie środki.
Na szczęście SVB nie było przesadnie obecne w Europie. Miało filię w Wielkiej Brytanii, którą za jednego funta kupił już bank HSBC. Udziałowcem banku był szwedzki fundusz emerytalny Alecta, który stracił w ten sposób miliard dolarów. Panikę na rynkach zatrzymała szybka reakcja rządu USA, który zapowiedział wypłacenie wszystkich depozytów klientów SVB. Dzięki temu unikniemy kryzysu w branży nowych technologii, jednak na tę operację znów zrzucić się będą musieli zwykli podatnicy zza oceanu. Co prawda wsparcie finansowe nie trafi do banku, jak było w 2008 r., tylko do jego klientów, jednak mowa przecież jest o spółkach high-tech, które do najuboższych nie należą.
Mamy więc kolejny dowód na to, że człowiek po szkodzie wcale nie staje się mądrzejszy. Wystarczyła zaledwie dekada, by Amerykanie sami usunęli bezpieczniki, które stworzyli po kryzysie z 2008 r. Jak na razie doprowadziło to do krachu na znacznie mniejszą skalę niż wtedy, jednak nikt przecież nie wie, ile jeszcze takich trupów w szafie ma schowanych amerykański sektor finansowy.